środa, 13 maja 2015

Bieg Europejski Gdynia 2015

A tak sobie biegam... W zasadzie to jeśli chodzi o kilometraż, to się wyciszam powoli. Wielki dzień zbliża się jeszcze większymi krokami i choć prawie nic nie robię książkowo, jakieś pozory zachowuję. Maj więc na pewno nie będzie rekordowy pod żadnym względem ale może być to jednocześnie najpiękniejszy miesiąc w mojej biegowej karierze. Wszystko zależy od TEGO dnia. W zasadzie to uświadomiłem sobie niedawno że to największe moje wyzwanie w życiu. Nigdy nie postawiłem sobie poprzeczki tak wysoko. W czasach gdy bieganie stało się już powszechne, modne i obecne na każdym kroku przykładnego życia człowieka, takie wyznanie może wydawać się śmieszne, ale to nie jest jakiś tam bieg na 10 kilometrów, to nie kolejny trening czy bicie życiówki na luzie. A jeśli chodzi o dyszki, to udało mi się w końcu wybrać na grand prix Gdyni - mój ulubiony biegowy cykl. No ale po kolei. 7 maja zrobiłem jeszcze sobie taki "standardzik". Ot, wolna godzinka wieczorem a więc śmigam. 14,56 km w 1h:04m:49s tempem 4:27 na km to nic nowego ale utrwaliło mnie kolejny raz w przekonaniu że może biegacz ze mnie taki sobie, ale umiem trzymać zamierzone tempo. Fajnie jest potem widzieć na wykresach gdy kolejne tysiaki różnią się od siebie najwyżej o 2 sekundy a gdy przyspieszam to systematycznie i bez zawirowań. Nie budująco może, ale miło. Potem, w piątek znowu praca i byłem już pewny że kolejny bieg w Gdyni przejdzie mi koło nosa. A tu niespodzianka - w ostatniej chwili dowiaduję się że mam wolne!
Tak więc sobota była naprawdę miłym dniem. Już przed 14tą byłem na miejscu w Gdyni, odebrałem pakiet startowy i spotkałem się z siostrą i szwagrem (siostra też biega od jakiegoś czasu i radzi sobie coraz lepiej, teraz już naprawdę dobrze - dycha w Gdyni poniżej 45 minut). Pogadaliśmy, no i 20 minut przed startem rozgrzewka i ustawiam się do swojej strefy. Kolejny raz żółta, a więc zero tłoku a przede mną tylko elita. Na liczne wyprzedzanie się więc nie zanosiło... i dobrze.
Start! Przekroczyłem linię i czas netto ruszył, odpaliłem Garmina i podążyłem za tłumem. Ciężkie mam początki na zawodach bo trudno mi ocenić swoje tempo. Wszyscy biegną, jest trochę walki o miejsce i na tym trzeba się skupić. Nie wywalić się, nie dać zepchnąć i nie wymiękać. Pierwszy km minął mi dość szybko  - 3:49. Na wnioski i korektę strategii było jeszcze za wcześnie więc starałem się po prostu trzymać tempo. Drugi 3:45, no ale z górki i to przed pierwszymi podbiegami. Czekałem na ulicę Polską i trzeci pomiar. Znowu 3:45, ale przede mną górka. Jeszcze tylko wspinaczka i zadecyduję, pomyślałem. Tak na poprzednich edycjach, jak i na tej zauważyłem że to jest taki właśnie moment na trasie, gdzie wielu rewiduje swoje plany i albo pędzi coraz szybciej albo trochę się uspokaja z entuzjazmem. Ja także i padło niestety na to drugie. Złapała mnie mocna zadyszka i długo nie mijała, przy hali targowej sapałem jeszcze dość ostro a to znaczyło że 3:45 to nie najlepsze tempo na ten dzień. 3:55, 3:57 i jest półmetek. Ten lepszy, bo raz że pierwszy a dwa że z krótkim podbiegiem. Najgorsze miało nadejść a ja musiałem być na to względnie przygotowany - ulica Świętojańska. Od czasu mojego ostatniego startu w GP Gdyni zmieniła się trochę trasa i teraz biegnie się po Świętojańskiej od samego jej początku, tj.od ul.Węglowej aż do urzędu miasta. Prosta prawie dwukilometrowa linia z narastającym podbiegiem to moment gdy zanotowałem najgorsze czasy, domyślam się jednak że nie byłem odosobniony. Im wyżej byłem tym bardziej sapałem, rezygnowałem i podnosiłem się na duchu. Wyprzedzałem i byłem wyprzedzany. Wołałem też w myślach do siebie po co mi to jest. Gdy do końca tej katorgi brakowały już metry, podziwiałem już tylko odnowione kamienice w centrum Gdyni :) Po tym podbiegu jest z kolei coś, czego też nie lubię - dość stromy spad. Tu się przyznam bez bicia, byłem często wyprzedzany przez biegaczy z większym zapasem sił. Nie walczyłem o zwycięstwo, ale wkurzałem się tym i obiecałem sobie że tam na dole, tj. na bulwarze przyspieszę i ich dogonię. To się udało! Po marnych 4:06 wróciłem na dobrą ścieżkę z 3:59 a dwa ostatnie kilometry to już 3:53 i 3:47. Ta ostatnia prosta na skwerze to taki niekończący się upadek. Musiało to wyglądać pokracznie, ale na szczęście nie biorę udziału w wyborach miss a gracja to też nie moje drugie imię :) Zakończyłem walkę z samym sobą z wynikiem 39:11. No powiem to... Do końca nie jestem zadowolony. Do absolutnej pełni szczęście zabrakło minuty i 28 sekund. Do takiej po prostu pełni 12 sekund. A tak to po naszemu po prostu trochę ponarzekam a i tak jest dobrze. To w sumie przecież tylko kolejny przystanek w drodze do celu. Tydzień później jest coś o wiele bardziej dla mnie ważnego.
Jest już środa. Nie nabijam drastycznie kilometrażu, tak to ujmę. Wczoraj zrobiłem takie ostatnie
wybieganie, 21,78 km w 1h:41m:04s zwiedzając okolice mojego mieszkania na Kowalach. Było i Borkowo i Łostowice i Orunia i Ujeścisko. A na końcu był i deszcz i na tym koniec. Tempo 4:38 jak zwykle w moim przypadku dalekie od idealnego na taki rodzaj treningu ale już trudno. Jutro praca, dziś chciałem jeszcze zrobić te 14-15 km ale wyczytałem w kilku mądrych artykułach że trzeba się oszczędzać podczas ostatniego tygodnia przed maratonem. Zrobię więc jeszcze jeden trening, prawdopodobnie w piątek no i zostaje mi tylko obgryzanie paznokci z nerwów. Nie denerwowałem się w ogóle do tego momentu. Teraz jest już naprawdę blisko i zaczynam panikować. Życie toczy się swoim torem - praca, dom... codzienne obowiązki itp., ale miga mi w głowie już lampka, która mówi: "dzień sądu jest już blisko". Jak już pisałem, nie nastawiam się na żaden konkretny czas. Plan mam taki, żeby zacząć w tempie 5:00/km i czekać co się będzie ze mną dziać. Nie wiem czy jeszcze napiszę przed startem, postaram się, ale gdyby mi się nie udało, trzymajcie kciuki. A jeśli dam radę, jeśli przebiegnę ten magiczny dystans, obojętnie w jakim czasie ale przebiegnę... i  w relacji po tym wszystkim napiszę znowu że nie jestem do końca zadowolony, proszę niech ktoś mi walnie w twarz! :)

1 komentarz: