niedziela, 30 marca 2014

Dobiegłem do końca miesiąca

Co to był za miesiąc! Pora już go jednak zakończyć. Co prawda marzec ma 31 dni, ale jutro udam się raczej na zasłużony odpoczynek... w pracy :) Po ostatnich treningach zastanawiałem się czy aby dziś nie odpuścić, ale... po co? Biegłem więc i rozmyślałem jaki był ten miesiąc. A był niesamowity, bez wątpienia najlepszy w mojej historii biegania. Na początku marca minął pierwszy rok mojego regularnego tłuczenia kilometrów. Wraz z upływem dni, z treningu na trening czułem, że nabieram siły, że jestem w coraz lepszej formie. Potem coś, co dało mi ogromnego kopa - Garmin :) No i rekordy! Mój ulubiony dystans to oczywiście 10 kilometrów. Życiówkę na tym dystansie biłem w marcu 3 razy. Ostatni raz wczoraj schodząc poniżej 40 minut, co było moim marzeniem odkąd zacząłem biegać i patrzeć na czasy. 5 kilometrów poniżej 20 minut to kolejny pośredni cel, także spełniony. Poleciały też inne, mniej "oficjalne" rekordy. W marcu przestałem palić, co także jest ważne jeśli chodzi o samo bieganie. Dziś dołożyłem kolejne 14,20 km (1h:04m:41s, tempo 4:33 na tętnie 144) co spowodowało że marzec 2014 stał się miesiącem o największym przebiegu :) Endomondo zliczyło 261 km. Wszystko to z lekkim urozmaiceniem treningów, systematycznością i meeeega radością z biegania. Do sukcesów marca mogę też zaliczyć dzisiejsze udostępnienie mojego bloga na Facebooku przez Biegosferę, za co serdecznie dziękuję! Dzięki temu blog pobił rekord w dziennej liczbie wyświetleń :) Ehh... Czego chcieć więcej, naprawdę chciałbym żeby każdy miesiąc był taki...


sobota, 29 marca 2014

Woooooooooooooow!

"O ku..." To pierwsze wypowiedziane przeze mnie słowa po zakończeniu dzisiejszego treningu. Nic nie zapowiadało czegoś szczególnego. No może trochę - niekoniecznie dzisiaj ale coś wisi w powietrzu. Bieganie jest ważniejsze niż kiedykolwiek, chęci mam większe niż kiedykolwiek i postępy są szybsze niż kiedykolwiek. "Co się stało?" ktoś może spytać i w sumie ja pytam sam siebie. Czuje się jak na prochach, sterydach, sam nie wiem... Ostatnio nastąpiły trzy wydarzenia, które mogą mieć pośredni wpływ na poprawę wyników: 1) wspomniany niedawno Garmin :D (to pół żartem pół serio ale przyznam że wierzę w moc podświadomej gadżetowej motywacji) 2) Z wagi zeszło mi znowu ok. 5 kg 3) Rzuciłem to nieszczęsne palenie i jest mi z tym dobrze. W zasadzie jednak jest to nieważne,bo każdego dnia po prostu nie mogę doczekać się kolejnego biegania i czuję się jak Mo Farah :) Dzisiejszy dzień jak już wspomniałem nie zdradzał walki o rekordy. Tak się złożyło że przez większość dnia zostałem sam z dzieciakami. Trochę było do ogarnięcia przy dwójce Szkrabów :) Ale nie zapomniałem przy tym o dobrym odżywianiu się. Ostatnio jeszcze bardziej pilnuję tego co jem, ile jem i w jakich odstępach czasowych. A więc staram się jeść rzeczy jak najmniej przetworzone (na pewno nic z hasłem "light" w nazwie), posiłki mają względnie małe porcje a odstępy między nimi muszą wynosić 3 godziny. Jeśli planuję trening, jem trochę więcej węgli, jeśli nie to kroje je i dorzucam trochę białka. Wszystko to jednak orientacyjnie, bez używania kalkulatora i wagi. Póki co sprawdza się idealnie. Ale wracając do dzisiejszego dnia - rozbudziłem trochę mięśnie po wczorajszym bieganiu kilkukilometrowym spacerem z dziećmi, a wieczorem, gdy poszły spać byłem już gotowy na trochę szybsze przemieszczanie. Skoro biegałem przez ostatnie dwa dni, dziś chciałem zrobić krótszy trening - 10, może 12 kilometrów. Ale od razu w mojej głowie pojawiła się myśl, że skoro dycha, to może szybsza? A skoro szybsza, to może w końcu pokonam te magiczne 40 minut? Może plan trochę za bardzo ambitny, ale ciśnienie mam ogromne :) No a jak walka o rekord, to dobrze by było zbiec 2 kilometry nad staw robiąc od razu delikatną rozgrzewkę, przebiec dychę szybciutko i wrócić do domu pod górę uspokajając tempo i tętno zarazem. Jak wymyśliłem, tak zrobiłem.Wyszedłem z domu ok. 21:00 gdyż wciągnął mnie program dr. Szczyta :) Pierwszy km 4:33, drugi 4:17 czyli nabieram tempa. No i wtedy, może ze 200 metrów przed stawem zaczął się wyścig z czasem. Trzeci kilometr, czyli pierwszy z właściwych dziesięciu - 3:46! Co kilometr postanawiam zerkać na zegarek a w pamięci zliczać "zapas", czyli sekundy poniżej 4:00 na każdym kilometrze. A to po to, żebym wiedział na jakie zwolnienie tempa mogę sobie pozwolić w późniejszym etapie biegu miesząc się jednocześnie w 40 minutach. No to już mamy 14 sekund zapasu. Drugi - 3:49, trzeci 3:51. Zapas już solidny, ale zadyszka trochę za duża. Postanawiam że pobiegnę jeszcze tak dwa kilometry, żeby najwyżej pobić życiówkę na 5 km a potem się zobaczy. Jak to jednak ostatnio ze mną bywa, druga połowa biegu to nowe życie. Czwarty i piąty (z tych właściwych dziesięciu cały czas) to odpowiednio 3:45 i 3:48. Wiedziałem już że rekord na piątkę jest, ale to jakby wersja demo mojego ulubionego dystansu. No to jedziemy! 3:44, 3:46, 3:47, 3:46 i ostatni 3:43! To było coś! Tętno na końcu skakało do 176, ale łuk banana na twarzy wynosił pełne 180 stopni :) Nie liczyłem już sobie ile wyniosła ta dycha, nie spoglądałem na zegarek. Spokojnym tempem (4:11, 4:47 i 4:30) wróciłem do domu, zakończyłem trening i porozciągałem się trochę. Wyszło 15,31 km w czasie 1h:01m:25s, tempo 4:01 a tętno średnie 163. Po podłączeniu sprzętu pod endo okazało się że padło dziś 6 rekordów życiowych. Już nie będę wypisywał, wkleję screena, ale jest jeden ważny, który przyćmiewa całą resztę: 10 km w czasie 37m:44s czyli lepiej o 2m:36s od poprzedniego rekordu! A pomyśleć że jeszcze 3-4 miesiące temu nie mogłem sobie wyobrazić jak można wytrzymać tempo poniżej 4 minut dłużej niż na kolejnych trzech kilometrach. Dziś udowodniłem sam sobie że jestem silniejszy niż kiedykolwiek. No ale przecież taki czas też można poprawić... :) 

piątek, 28 marca 2014

Rekreacyjna piętnastka

Wróciłem już do siebie do Trójmiasta i z racji tego że wczoraj robiłem też trening, który był nieco szybszy, dziś postanowiłem bieganie potraktować czysto rekreacyjnie. Wybiegłem wieczorem i na początku aż zmusiłem się do zwolnienia tempa. Pierwszy kilometr minął po 4:44 i to było zgodnie z planem. Kolejne 4:38 i 4:27 a to już za szybko. Kręcąc jeszcze jedno kółko po osiedlu świadomie zwalniałem. Szczerze mówiąc doskwierało mi coś jeszcze. Coś, czego nie czułem od zeszłego sezonu, a mianowicie głód podczas biegu. Czułem jak brakuje mi paliwa, choć wiedziałem bardzo dobrze że zadbałem dziś o nie podczas planowania posiłków. Wczoraj w tym samym momencie biegu też tak się czułem, choć to uczucie było trochę słabsze. Te dwa dni łączy jedna potrawa :) Chińszczyzna, którą jadłem wczoraj bezpośrednio przed biegiem i dziś jakieś 3 godziny przed nim (przed biegiem jeszcze bułka z dżemem i miodem). Teoretycznie powinno być w porządku - ryż, warzywa, kurczak to wręcz idealna potrawa biegacza. Ale może akurat w tej egzotycznej mieszance coś jest? A może zgubiło mnie coś innego? Wybiegając z domu wiedziałem, że czeka na mnie pyszna sałatka z kurczakiem. Uwielbiam jeść takie rzeczy i gdy podczas treningu pojawił się głód, przez kilka kilometrów nie myślałem o niczym innym, niż o tej sałatce. Na szczęście wiedziałem że po jakimś czasie ten dyskomfort zniknie i będzie mi się biegło coraz lepiej. Faktycznie - w okolicach ósmego kilometra wszystko wróciło do normy, a ja znowu musiałem siłą ograniczać tempo. Odwiedziłem znowu Borkowo, Łostowice, pętle tramwajową i rondo na Oruni Górnej. Truchcikiem wróciłem sobie na Kowale i tym sposobem zrobiłem ponad 15 kilometrów - dokładnie 15,55 km w 1h:13m:03s, tempo 4:42 a tętno 134 - lekka zadyszka łapała mnie tylko na podbiegach. Przez resztę biegu wdychałem baaardzo głęboko świeże powietrze czując jak po rzuceniu palenia wracają mi zmysły, takie jak węch i smak...

czwartek, 27 marca 2014

Zamglony bieg zaraz po pracy

Dwa ostatnie dni spędziłem w pracy. Nie były one specjalnie ciężkie, ale dłużyły się strasznie. Na szczęście dziś wróciliśmy do domu trochę szybciej i o ludzkiej porze mogłem wyjść pobiegać będąc jeszcze w Jastarni. Nosiło mnie z dwóch powodów: Po pierwsze dlatego, że ostatnio każdego biegania nie mogę się wręcz doczekać. A po drugie, będąc na morzu przez te dwa dni, zacząłem czytać księżkę Scotta Jurka "Jedz i Biegaj". Przyznam, że trochę mnie ona nakręciła i w pracy myślałem już tylko o tym, żeby po powrocie zrobić "kilka" kilometrów. Czasami jednak tak jest, że niby się człowiek nie może doczekać, a kiedy już ma zacząć to jakoś się nie chcę. Wymarzłem dziś w pracy, na dworzu kompletna mgła a temperatura spadła do okolic 3 stopni. Jakoś tak wielkie chęci nagle zniknęły. Ale trening to trening i wiedziałem że przyjdzie lepsze niebawem :) No i przyszło. Takie trochę od niechcenia były może raptem pierwsze dwa, może trzy kilometry. Potem już totalnie z górki. Jaki był zamysł? Po ostrym bieganiu przedwczoraj, dziś spokojnie przez około godzinkę. Czas zgodnie z planem, ale czy spokojnie... I tak i nie. Jeszcze nie tak dawno średnie tempo 4:17 było zarezerwowane na naprawdę mocne treningi, gdy robiłem 10-12 kilometrów. Dziś tak właśnie biegłem i miałem wrażenie że to spacerek. Nie męczyłem się praktycznie wcale, chociaż zasługą tego była też bardzo mała ilość wzniesień. Zrobiłem sobie 14,58 km przyspieszając z kilometra na kilometr,zachowująć lekkie tętno średnie - 151. Czternasty km pokonałem już w poniżej 4 minut. Do tego mgła, która tak zniechęcała przed wyjściem z domu, okazała się bardzo fajną opcją - łagodnie chłodziła twarz i sprawiała że lekko się oddychało, coś jak sauna w lżejszym wydaniu :) Cieszą mnie bardzo dwie rzeczy - spokojny oddech, który kontroluję w 100% i to, że przyspieszam w ciągu całego treningu a nie słabnę jak to miało miejsce kiedyś. Oby tak dalej!

wtorek, 25 marca 2014

Podwójny powód do dumy

Dziś było...pięknie i szybko! Ale od początku: Muszę się do czegoś przyznać. Nawiązując do pierwszego posta na moim blogu, gdzie opisałem pokrótce historię mojego odchudzania, przypomnę że tego samego dnia, w którym zacząłem się odchudzać, rzuciłem też palenie. "Jakoś umknęło mi" żeby wspomnieć na blogu o tym, że ponad rok temu zacząłem sobie popalać, głównie w pracy. Potem paliłem coraz więcej, a ostatnimi czasy siedząc w domu paliłem już pół paczki dziennie, a w pracy całą paczkę. No i nieważne że dzień treningowy, że dieta itp. - paliłem bezpośrednio przed wyjściem na trening i gdy kończyłem to też paliłem. Ale dość tego! W ostatnią niedzielę byliśmy u Teściów. Teściowa poleciła mi wtedy pewną książkę, która podobno jest taka rewolucyjna i że robi furorę na całym świecie. Allen Carr "Łatwy sposób na rzucenie palenia" - tytuł mówi chyba wszystko. Statystyki mówią o 90% czytelników, którzy rzucili palenie po skończeniu tej książki. Byłem bardzo ciekawy co takiego w niej jest. No i wczoraj przeczytałem prawie całą, dziś wczesnym rankiem dokończyłem. Tak jak było w instrukcji - zapaliłem ostatniego papierosa... no i nie palę. Tzn. jestem niepalący bo tak wg Carra od samego początku mam siebie nazywać. No i dobrze mi z tym. Tak dobrze, że postanowiłem to uczcić. Wiadomo jak - najlepiej jakimś rekordem :) Wybiegłem sobie przeszczęśliwy. Siła podświadomości działała pełną mocą, bo "przecież czuję że tempo rośnie a ja jakby oddycham spokojniej i w ogóle nie kaszlę". Oczywiście to w żartach, choć dopiero dziś uświadomiłem sobie że kaszel podczas szybszych treningów był ostatnio bardzo częsty. O tempie nie będę się wypowiadał, bo wklejam na dole wykres z endo. Wszystko dziś ładnie równiutko i tak ma być. Celowałem w rekord może nie jakiś ważny, a raczej istniejący tylko w statystykach endomondo, a mianowicie dystans w godzinę. Wcześniej było 13,98 km. Poprawiłem sobie na 14,6 km a więc całkiem całkiem. Z biegiem czasu gdy kilometry dziś leciały, ja zacząłem przyspieszać. Pogoda co prawda nie była jakaś rewelacyjna - wiało trochę mocniej a temperatura mocno spadła przez ostatnie kilka dni, bo było ok. 3 stopni. A mimo to biegło się niesamowicie lekko i sam jestem ciekawy skąd to się bierze. Fakt że schudłem ostatnio o ok. 5 kg. Fakt że treningi są systematyczne. Ale te papierosy, brak interwałów w dalszym ciągu i urozmaicenia treningów. Dodam tylko że "rykoszetem" zupełnie z zaskoczenia pobiłem też życiówkę na 10 km! Zupełnie nieświadomie i od niechcenia! Teraz zszedłem o kolejne kilka sekund i wyszło 40m:20s. Głupio to zabrzmi ale jestem pełen podziwu dla swojej formy :) Na zakończenie, żeby nie zanudzać, suche fakty - 17,42 km w 1h:12m:13s a tempo to 4:09. Średnie tętno, bo lansiarsko już mogę podawać, to 160 :) Tydzień po pamiętnym prezencie i biciu rekordu na 10 km, znowu piękny trening i znowu toast nowym rekordem. Niektórzy wypiją piwko, ja pyknę jakiś rekord - lubię to! 


niedziela, 23 marca 2014

Nowa trasa biegowa - kilka dzielnic Gdańska

Niedzielna wizyta u Teściów zakończyła się inaczej niż zwykle. No bo zwykle to po pożegnaniu pakujemy się do samochodu i wracamy do domu. Dziś jednak wydłużyłem nieco powrót zamieniając auto na własne nogi. Bo skoro mamy wrócić do domu, po czym ja i tak mam wyjść na trening, to czemu tego nie połączyć. A tym sposobem i urozmaiciłem trasę i pobiegać mogłem trochę szybciej. Tak więc wyliczając dzielnice z tytułu posta zacząłem od Strzyży (w sumie to górny Wrzeszcz). Stamtąd skierowałem się na Niedźwiednik (także jeszcze Wrzeszcz) i skręciłem na Morenę. Tam pierwszy spory podbieg, który trochę dał w kość, a tętno podskoczyło aż do 175 (najwyższa wartość dzisiaj) a czas tego km spadł do 4:56. Dawno nie byłem w tamtych stronach. Okazuje się że pół Moreny jest w remoncie. Trzeba było kręcić trochę po ulicy, trochę po chodniku i trawnikach. Po dokładnie pięciu kilometrach minąłem centrum handlowe Morena i pomyślałem że z tą orientacyjną odległością domu od Teściów 15 km trochę przesadziłem. Tak na oko byłem prawie w połowie drogi. No nic, biegłem dalej, minąłem Morenę i wbiegłem na Chełm. Trochę z górki, trochę pod górkę i tak dobiegłem do ul. Łostowickiej, która była drugim długim podbiegiem dzisiejszego dnia. Tu poradziłem sobie trochę lepiej. Co prawda 4:47 nie powala, ale zmęczyłem się dużo mniej niż na poprzednim wzniesieniu. Potem już przyspieszałem ale trasa mijała szybko a kilometry nabijały się wolno. Już w swoich rejonach na ulicy Świętokrzyskiej (niektórzy mówią że Orunia Górna, niektórzy Łostowice) skręciłem więc w stronę Borkowa żeby wydłużyć trasę. Tu czekał na mnie trzeci spory podbieg, który zmęczył mnie jeszcze mniej, choć był chyba najdłuższy, ten km to 4:42. Na płaskim zacząłem przyspieszać, zrobiłem kółko po Nowym Horyzoncie (Borkowo), tempo wzrosło do 4:25 i skierowałem się na Kowale. W ostatnim czasie lubię przyspieszać na ostatnich kilometrach. Raz że lepiej się wtedy czuję, dwa to chyba podświadomie chcę sobie udowodnić że jeszcze mam spory zapas sił. Tak więc ostatnie trzy kilometry przebiegłem w czasie 4:25,4:24 i ponownie 4:25. Zakończyłem dziś na 15,29 km w czasie 1h:10m:07s co dało tempo 4:35. Całkiem przyzwoicie choć d... nie urywa. Ale z drugiej strony była to nowa trasa no i atakowały mnie co i rusz nowe podbiegi. Niebawem tam wrócę, ale na jakiś mocniejszy, tempowy trening żeby móc się skatować na amen :) 

piątek, 21 marca 2014

Powrót (?)


Witam!
W końcu piszę, po dłuuugiej przerwie. Jednak tak jak wcześniej informowałem - ani na chwilę nie zrezygnowałem z biegania. Powiem więcej - pasja ta rozwija się u mnie coraz to bardziej. W chwili obecnej sytuacja wygląda tak, że kończąc trening już nie mogę się doczekać następnego. Tym sposobem dziś mając wolny od wszystkiego dzień (wolne w pracy, Starszego zabrały Dziadki :)) wstałem o godzinie 6:00 i zrobiłem ponad 11 km. Pierwszy raz mam w planie zrobić d

wa treningi jednego dnia. Co z tego wyjdzie zobaczymy, ale chęci są wielkie. Wczoraj piętnastak, a we wtoreeeek... No cóż, biegowo był to chyba mój najlepszy dzień w życiu. Jakiś czas temu koleżanka, która zaczęła także biegać poprosiła mnie o doradztwo w wyborze zegarka biegowego. Z racji tego, że obadałem już temat skrupulatnie przeprowadziłem kilka małych wykładów, porównałem funkcje modeli, orientacyjne ceny, wyraziłem opinie czy opłaca się dopłacać za wyższy model czy też nie... No wszystko... We wtorek wspomniana Iza pojechała po zegarek, nie powiem,"lekka" zazdrość mnie chwyciła bo to ledwo zaczęła biegać a już taki sprzęt, a samemu dalej biegam z telefonem, choć wiadomo - rodzina, dwójka dzieci - są inne priorytety finansowe. Po wycieczce z synem wróciłem do domu, Iza już wróciła z nowym nabytkiem - Garminem 610 HR - tak jak doradzałem :) Iza i moja Żona wiedzą że jestem strasznym gadżeciarzem i że uwielbiam nawet samo rozpakowywanie takich rzeczy, więc zaczekały na mnie z otwarciem pudełka. No więc zaczynamy - wyciągamy wszystko, biorę zegarek i stwierdzam że on taki lekki i w ogóle zajebisty... Trybiki w głowie już pracują i przeliczam że przecież stówka miesięcznie w kredycie nic nie zmieni :) Gdy już cały zestaw wylądował na kanapie usłyszałem: "Tak naprawdę to nie Izy zegarek, kupiliśmy go dla Ciebie na urodziny. Jest Twój! Wszystkiego najlepszego!"... o ku... Podobno zrobiłem się purpurowy. Urodziny mam co prawda za ponad miesiąc, ale co tam, to w ogóle nie jest ważne, w ogóle... Od tej chwili liczył się tylko Garmin i ja - szybkie przewertowanie instrukcji i okazuje się że musi być w pełni naładowany przed pierwszym użyciem. No to nie ma czasu do stracenia, jest już późno ale może jeszcze zdążę. No i tak stałem się meeega szczęśliwym posiadaczem super sprzętu, nie chwaląc się oczywiście :). O godzinie 22:00 mogłem w końcu wyjść i przetestować prezent i choć wiało, kropił deszcz to nic mnie to nie obchodziło. Tym razem wziąłem zegarek i telefon z endo (tu też zmiana sprzętu, bo od ok.2 tygodni biegałem z nowym smartfonem, który miał trochę lepszy nadajnik gps niż poprzednia Lumia). Wziąłem oba sprzęty, bo po pierwsze nie czułem się mocny w obsłudze Garmina i bałem się że coś schrzanię, a po drugie chciałem porównać jak duże będę różnice w liczeniu odległości. Wyszedłem i ruszyłem. Niby to pierdoła ale podgląd tempa/czasu/kilometrażu przy jednym ruchu nadgarstka to niesamowita rzecz. Wcześniej opierałem się tylko na komunikatach głosowych z endo, bo co tu dużo mówić, zerkanie na opaskę na ramieniu to podczas biegu lekka ekwilibrystyka. Zacząłem dziwnie mocno, potem jeszcze lepiej. Nie planowałem nic,tylko biec przed siebie. Kolejny kilometr poniżej 4 minut. Tu podjąłem decyzję o trzymaniu szybkiego tempa. Nasze osiedle połączyli z sąsiednim nową drogą, to stworzyło fajną pętlę liczącą jakieś siedem kilometrów. Z małymi modyfikacjami wydłużam ją do ok. 10 km i jest to ostatnimi czasy moja ulubiona trasa. Wybrałem właśnie tradycyjny kierunek. Na szóstym kilometrze wiedziałem już że rekord na dychę jest w zasięgu ręki. Ostatnie półtora kilometra wyszło nad "moim" stawem i tam charcząc jak lokomotywa ustanowiłem nowy rekord życiowy na 10 km - 40:24 i rekord na 5 km - 19:34 (pierwsze zejście poniżej 20 minut). Tak uczciłem nowy sprzęt, najlepiej jak można było. Zegarek ma oczywiście pulsometr - moje max tętno wyliczyłem na 190. Pod koniec tego treningu miałem 180 więc jeszcze minimalny zapas jest. Mimo średniej pogody i późnej pory biegło się rewelacyjnie. To magia nowych gadżetów :)
A co działo się wcześniej? We wrześniu ubiegłego roku start w Biegu Westerplatte na 10 km - 42:43 - trasa choć sprzyjająca życiówce trochę mnie pokonała. Nie sprawdziłem nawet gdzie biegnie i nie wiedziałem gdzie spodziewać się podbiegów itp. Tym sposobem zajechałem się trochę w pierwszej fazie i nie miałem szans w drugiej. Potem 11 listopada był Bieg Niepodległości w Gdyni. Trasa już znana i nowa życiówka - 41:03 i to przy pierwszym km ponad 4:30 (mnóstwo ludzi przede mną z wolniejszym tempem). Był też nieudany start - Bieg Europejski w Gdyni 8 lutego tego roku - czas 41:43 spowodowany zbyt mocnym startem i wypaleniem sił na drugą połowę. Szkoda, bo startowałem już z sektora 35-40` i swoje niepowodzenie nie mogę usprawiedliwiać brakiem możliwości wyprzedzenia. Tu początek był fajny, ale nie starczyło sił. Ważniejsze natomiast było to, że był to pierwszy start mojej Żony. Karolina też zaczęła biegać i postępy robi w solidnym tempie. Chciałem biec razem z nią, potem jednak zdecydowałem się zawalczyć o życiówkę. Nie udało się, trudno...
Każdego miesiąca robiłem ok. 150-200 km i ustaliłem sobie absolutne minimum na 100 km. Wrzesień - 163 km, październik - 201 km, listopad - 234, grudzień - 116, styczeń 2014 - 166, luty 198 i w marcu do tej pory jest 169 km.Między 17 a 23 lutego miałem najlepszy tydzień dotychczas - 81,67 km. Najdłuższy trening to cały czas 36 km (Jastarnia-Hel-Jastarnia) zrobiony w ok. 2g:30m. Gdy mrozy nie odpuszczały zamieniłem ścieżki i ulice na bieżnię w siłowni. Korzystając z sytuacji zrobiłem też kilka treningów na rowerze stacjonarnym. Chodzi mi po głowie szosówka, ale to tylko plany. Na gwiazdkę dostałem też bon do Biegosfery z przeznaczeniem na nowe obuwie bo Cortany powoli kończyły swój żywot. Wybrałem ponownie Saucony, ale tym razem Vittary z zerowym dropem. Biega mi się w nich rewelacyjnie i nie rozumiem tego że większość butów ma obcas po kilka czy nawet kilkanaście mm. To takie szybkie podsumowanie tego, co działo się przez ten czas. W tej chwili czuję że jestem w dobrej dyspozycji, biegam regularnie i co najważniejsze znowu przyspieszam. Radość z biegania mnie nie opuszcza i mam nadzieję że będzie tak zawsze :)