niedziela, 8 czerwca 2014

[Rower] Odkurzanie sprzętu

Dwa ostatnie dni biegania nakręciły mnie do tego, żeby jeszcze przycisnąć i wejść na "wyższy bieg". Nie chcę jednak ryzykować niepotrzebnych przeciążeń, nie mówiąc już o jakieś kontuzji. Tak więc przewietrzenie Tribana wydawało się rzeczą naturalną. Problemem była pora treningu,tj. godzina 21:00. Bieganie po zmroku może nie jest najprzyjemniejszą rzeczą na świecie, ale jest możliwe. Kolarstwo wymaga jednak bardziej odpowiednich warunków i bałem się jak to będzie, tym bardziej że jazda rowerem zajmuje mi za każdym razem trochę więcej niż godzinę. Postanowiłem zaryzykować wybierając się do Władysławowa oddalonego od Jastarni o jakieś 20 kilometrów. Stwierdziłem że gdyby złapały mnie już solidne ciemności, przeboleję i wjadę na ścieżkę rowerową. Ustaliłem że trzymam się tempa w okolicach 2 minut na km. Już po wyjeździe okazało się że dzisiejsze warunki są więcej niż bardzo dobre. Wiatr wiejący leciutko w ogóle nie przeszkadzał, temperatura spadła do jakiś 15 stopni, tak więc już od początku mogłem czerpać czystą przyjemność z jazdy. Utrzymanie założonego tempa też nie sprawiało problemów i szybciutko mijały kolejne kilometry. Słońce już jednak zachodziło i z każdą minutą było coraz ciemniej. Udało mi się dojechać do Władysławowa drogą, jednak gdy zawróciłem na rondzie i pokonałem ok. 2 km w kierunku domu postanowiłem nie ryzykować i skręciłem na ścieżkę rowerową. Niby to kostka, położona zaledwie kilka lat temu, na pierwszy rzut oka równa i solidna. Jednak z oponą 23c każdy następny kilometr był wyzwaniem. Pewnie widelec z włókien węglowych pomógłby nieco, ale mając Tribana 300 muszę zadowolić się aluminium. Efekt był tego taki, że czułem się
trochę jak kolarze na wyścigu Paris - Roubaix. Ręce latały mi jak oszalałe a tempo spadło o jakieś 15 sekund na kilometrze. Nie udawało mi się już schodzić poniżej 2 minut i miałem tylko nadzieję że średnia prędkość z całości treningu nie spadnie niżej niż 30 km/h. Gdy dojechałem do Jastarni miałem w nogach ok. 38 km, tak więc objechałem jeszcze centrum i zakończyłem jazdę na 41,13 km w 1h:21m:56s przy ponownie niskim tętnie 130. Nadwyżka czasowa z odcinka Jastarnia - Władysławowo sprawiła że mimo gorszej drugiej połowy średnia prędkość wyniosła 30,1 km/h. Przy okazji znowu poprawiłem życiówki kolarskie - na 10 mil, 20 km i odległości przebytej w godzinę. Na razie nie ma co pisać o czasach, jeszcze długa droga przede mną. Kolejny raz też zauważyłem że mięśnie nie nadążają za oddechem. Mam niski puls, oddech nieznacznie przyspieszony, a nie mogę jechać szybciej bo mam wrażenie że mięśnie ud zaraz się spalą. Strasznie piecze gdy chcę trochę przyspieszyć. Pozostaje mi więc ćwiczyć, ćwiczyć i jeszcze raz ćwiczyć. W bieganiu pomogło, więc czemu miało by się nie udać jeśli chodzi o rower?
PS. To mój setny post na blogu. Idealnym uczczeniem tego wydarzenia byłby jakiś hardkorowy trening, który zapamiętałbym na długo. Nie było jednak na to czasu a rekordów przede mną jeszcze bez liku...

sobota, 7 czerwca 2014

Bodźce motywujące

Tak już jesteśmy skonstruowani że różne otaczające nas rzeczy wpływają na nas, czy tego chcemy czy nie. Fajnie jest, gdy podpatrujemy dobry przykład powodujący że chcemy wdrożyć go w swoje życie. Takie bodźce w uprawianiu sportu są bardzo ważne, bo wzmagają motywację i określa nowe cele. Mnie nikt do biegania nie musi namawiać, sam robię to dla przyjemności (nie dla chęci schudnięcia jak twierdzi moja Teściowa :) ) Stało się to wręcz moją fobią, choć chyba w tym dobrym sensie. Towarzyszy temu sporo pobocznych rzeczy na które zwracam uwagę - zdrowe odżywianie, bycie "fit" itp. Piszę o tym, bo spotkałem dziś kolegę, którego nie widziałem od dłuższego czasu i muszę przyznać że jestem pod wrażeniem jego sukcesu. Ja jestem z siebie i swojej przemiany bardzo dumny, ale On przyćmił mnie trochę i dał powody do rozmyślań. Potrzebne są zmiany. Bo tak sobie teraz myślę - trenuje sporo, ale na całą otoczkę nie przeznaczam odpowiedniej ilości uwagi. Moje odżywianie wymaga dużych poprawek, bo prawie stoję w miejscu. Nie zagłębiając się zbytnio w to, co dzieje się w mojej głowie muszę po prostu stwierdzić że zaczynam walkę o sylwetkę i nie mam tu na myśli redukcję do stanu "skóra i kości". Czas się doszkolić, poczytać i podejść do tematu bardziej poważnie. Oczywiście wszystko w ramach możliwości, bo tak jak wielu ludzi mam przecież obowiązki dnia codziennego, które muszą być i są ważniejsze, najważniejsze...
Tak rozmyślając przebrnąłem przez cały dzień a wieczorem wyszedłem pobiegać w standardowym tempie, standardowym zakresie, typowym dystansie i trasie. Nie było żadnych udziwnień, przygód czy kombinowania. 15,04 km tempem 4:25 było "kropką nad i" dzisiejszego dnia. Ten trening nie był wybitnie męczący czy popychający postęp do przodu, ale dał poczucie że przecież ja jeszcze nie zdziadziałem i walczę o siebie. Małymi kroczkami jestem coraz bliżej celu. Wciąż jeszcze bardzo dalekiego, ale jednak. Trasę Jastarnia - Jurata - Jastarnia dla odmiany pokonana jeszcze przed zapadnięciem zmroku, poświęciłem na rozmyślania właśnie na ten temat. To sprawiło że kilometry mijały bardzo szybko i ani się obejrzałem, garmin zapikał 15 raz tego dnia. Po powrocie rozciąganie i 6 Weidera. To wszystko sprawiło że zakończyłem dzień z satysfakcją. Wciąż bliżej celu...

piątek, 6 czerwca 2014

Wieczorne manewry

Ah jak ja tego potrzebowałem. Jak mój organizm tego potrzebował... no biegania rzecz jasna. Po dwóch dniach w pracy, kiedy to dzień zaczynałem o 2:30 w nocy a wracałem do domu przed godziną 21:00 po prostu marzyłem żeby odreagować. Udało się dziś, tzn. wczoraj bo gdy zaczynam pisać jest już dokładnie 0:44 w sobotę. Nie było nawet opcji żeby odpuścić, mimo że udało się wyjść dopiero o 22:30. Nie przeszkadzało mi to w ogóle, tym bardziej że oprócz ciemności i pory nie było absolutnie żadnych przeszkód. Pogoda jak na zamówienie - ok. 16 stopni, lekki wiatr i czyste niebo. Wspomniana pora oczywiście niosła za sobą pewne ograniczenia, tj. bieganie tylko po Jastarni. Musiałem się więc wykazać inwencją twórczą w wymyślaniu trasy. Tak też spontanicznie ruszyłem w stronę Kuźnicy, dobiegłem do końca miejscowości, zrobiłem kółko przy Biedronce i zawróciłem. Gdy mijałem dom "zapikał" w garminie pierwszy kilometr..zawsze coś... :) Potem już standardowa trasa ulicą Ogrodową, Bałtycką, Sychty i tym razem nawrót na Wydmowej. W dalszym ciągu duża część Jastarni jest w remoncie, więc muszę kombinować nie mogąc zrobić tradycyjnego kółka wokół całego miasta. Wracałem więc tą samą drogą, a że kilometry początkowo przybywały opornie, skręciłem jeszcze na Stelmaszczyka i pokręciłem się chwilę po molo i porcie. Przetartą już trasą wróciłem w okolice domu, znowu kółko przy Biedronce i druga pętla w zasadzie identyczna. Zamysł był taki, żeby zrobić co najmniej godzinę biegu, co i tak byłoby mega długim treningiem zważywszy na to, że zastała mnie już praktycznie noc. Udało się, biegałem przez 1h:04m:34s i pokonałem dystans 15,16 km tempem 4:16 wspomagany przez średnio 155 uderzeń serca na minutę. Tempo trochę się dziś (tzn.wczoraj) wahało, począwszy od pierwszego kilometra w 4:36 na ostatnim w 3:56 skończywszy. Jednak przez 60% dystansu udało się utrzymać tempo w okolicach 4:16 z +/- 3 sekundowymi zmianami. Czy ten wypad był czymś ważnym z treningowego punktu widzenia? Raczej nie, ale nie o to mi dziś chodziło. Bieganie ma wg mnie po pierwsze sprawiać przyjemność - dało. Po drugie ma dawać kopa - dało. A po trzecie dawać poczucie dobrze wykonanej pracy nad sobą - tak się właśnie teraz czuję. Do trzeciego punktu mogę jeszcze dodać ćwiczenia z cyklu 6 Weidera, które wykonuję od tygodnia. Połączyłem to z przejściem na ujemny bilans kaloryczny i dziwne jest to że są już pierwsze efekty. Cieszy mnie to i napędza do dalszego działania. Piękna sprawa...

środa, 4 czerwca 2014

Tak na szybko

Nie idzie jakoś od początku ten czerwiec. Nie to że mi się nie chce, nic z tych rzeczy! Nawet nie o to chodzi, że w ogóle nie biegam, bo z czterech dni czerwca dwa były "biegowe". Problemem jest fakt, że to tylko dwa dni i w zasadzie nie jakieś szczególne. Pisałem na początku maja, że lubię mocno zacząć nowy miesiąc. Tym razem tak nie było i czuję niedosyt. Tym bardziej, że jestem wciąż pełen chęci i zapału a okoliczności nie pozwoliły na obszerniejsze
trenowanie. Dzieci są wciąż chore i opieka nad nimi jest mocno absorbująca ale bezwzględnie najważniejsza. Tak więc bieganie musiało zejść na dalszy plan. O rowerze nawet nie wspomnę, bo od ponad tygodnia nie jeździłem. Nie ma jednak co się żalić, tylko czekać na okazję. Taka pojawiła się dzisiaj po 16:00, kiedy to ustaliliśmy z Karoliną że wyskoczę na "małą godzinkę". W obecnej sytuacji naprawdę nie chciałem przeciągać struny, więc szybkim
tempem skierowałem się od razu w stronę Kuźnicy. Plan już był od samego początku - w Kuźnicy standardowe kółko i powrót do domu co da jakieś 13 kilometrów. Na początku chciałem utrzymać tempo na poziomie 4:25-4:30, ale gdy pierwszy km minął po 4:13 a ja miałem jeszcze zapas w płucach, przyspieszyłem trochę i zacząłem notować czasy przekraczające 4 minuty tylko o kilka sekund. Pogoda może nie rozpieszczała, bo padało od samego
początku i to coraz bardziej, ale biegło się przyzwoicie. Nie była to może niesamowita przyjemność, ale nie ma co stękać. Jedynie podczas drogi powrotnej było trochę gorzej, bo dość silny wiatr wiał prosto w twarz, a ścieżka rowerowa przebiega tuż przy wodzie gdzie nie ma żadnych osłon w postaci drzew, zabudowań itp. Zanotowałem zatem spadki tempa o ok. 4-5 sekund na kilometrze. Ostatnie dwa jednak, według nowej tradycji to podkręcenie tempa - 4:00 i 4:01. Ostatecznie wyszło 13,24 km w 53m:56s, tempo 4:04 i tętno 166. Był to zatem dość krótki trening, ale muszę i tak podziękować Karolinie, że tak zorganizowała całą sytuację, że mogłem wygospodarować chociaż te kilkadziesiąt minut. To już na pewno uzależnienie, bo snułem się przez dwa ostatnie dni jak na kacu. Teraz baterie naładowane i już nie mogę doczekać się kolejnej porcji energii.

niedziela, 1 czerwca 2014

Jaki dzień taki bieg

Oj co to był za dzień... 1 czerwiec to dzień dziecka i rzeczywiście - dzieci były tego dnia na pierwszym planie, choć w tym złym sensie niestety. Oba nasze Szkraby są chore a wiadomo co to oznacza. Nie było radości z prezentów, biegania po domu, szalonych zabaw. 3/4 dnia to leżenie i oglądanie bajek a reszta to próby podania lekarstw. Pod koniec dnia Karolina i ja mieliśmy już "trochę" dość i dla mnie naturalną rzeczą było odreagowanie tej sytuacji za pomocą sprawdzonego sposobu. O godzinie 21:30, gdy udało się położyć dzieci, wybiegłem szybkim tempem nie mając żadnego planu na trening. Nie było jeszcze całkiem ciemno, więc liczyłem na to że bez stresu dotrę do Juraty i nie będę musiał kręcić miliona kółek blisko domu. Tak więc obrałem kierunek Jurata i lekko przyspieszyłem. Zacząłem od 4:26, dalej to już 4:18, 4:17, 4:17, 4:14, 4:14 a potem już poniżej 4:10. Trasa iście standardowa ale tempo nieco szybsze niż zwykle. Do tego znowu narastające, choć tym razem nieświadomie. Przeważnie na początku biegu nie czuję się za dobrze i mam wrażenie że już po kilkuset metrach będę u progu swoich możliwości. Dopiero po jakimś czasie oddech stabilizuje się i wchodzę w swój rytm. Jeśli nie przesadzę ze zbyt mocnym startem, potem jest już coraz lepiej. To coś, czego kiedyś, gdy zacząłem biegać nie byłem w stanie zrozumieć. Mianowicie jak to jest, że niektórzy biegacze cały czas przyspieszają mimo tego, że są przecież coraz bardziej zmęczeni. Teraz już wiem że cała tajemnica tkwi w starcie i znajomości swojego organizmu. Jeśli nie przedobrzysz na początku to bieg już jest Twój. Dziś podczas tego przyspieszania przeszkadzał mi jeszcze wiatr. Wiało z minuty na minutę coraz silniej i robiło się coraz zimniej i ogólnie mniej przyjemnie. Jednak udało mi się pokonać ostatnie dwa kilometry w czasach 3:52 i 3:49 - kolejny solidny finisz na treningu, co mam nadzieję zaprocentuje na zawodach. Łącznie pokonałem 15,20 km w czasie 1h:03m:00s tempem 4:09 i z tętnem 162. Tak więc skoro cały dzień mocno dał w kość, nie zrobię przecież lekkiej przebieżki. Wszystko w naturze musi się zgadzać :)

czwartek, 29 maja 2014

Cisza i spokój

Po wczorajszym zwiększonym kilometrażu, dziś dałem trochę odpocząć mięśniom robiąc spokojny trening o nie za dużej objętości. Tzn. tak miało być, a wyszło odrobinę inaczej :) Ponad 14 kilometrów to może nie żadne wybieganie, ale czasu trochę zajmuje - dziś było to ponad godzinę i dwie minuty. Gdy wychodziłem wieczorem z domu założenie miałem takie, żeby nie forsować się i nie schodzić raczej poniżej 4:30. Zresztą byłem przekonany, że po wczorajszym rekordzie nogi nie doszły jeszcze do siebie całkowicie i będę je czuł choć trochę. Założyłem nawet na wszelki wypadek opaski kompresyjne, żeby zniwelować ewentualny ból. Obstawiałem tempo 4:45-4:55 a wyszło... 4:23. Od samego początku nic mnie nie bolało. Żadnego efektu betonowych czy drewnianych nóg, żadnych zakwasów, żadnego "niechcenia mi się". Byłem tylko ja, sporawy wiatr i bieg. Dlatego cisza i spokój w tytule - Jastarnia nie została jeszcze opanowana przez hordy turystów. Wieczorem, tj. po godzinie 21:00 snują się po mieście tylko pojedyncze jednostki. Spotkanych po drodze ludzi mógłbym policzyć na palcach obu rąk. Żadnych jeżdżących samochodów, żadnego hałasu. Jedyne co zakłócało ciszę to wciąż wiejący silnie wiatr, który dokuczał trochę swoim zimnem i... dziki, które spotkałem dwukrotnie dzisiejszego dnia i trochę skorygowały moją trasę :) Poza tym święty spokój i czyste powietrze. Tak sobie rozmyślałem, co takiego jest w tym bieganiu że tak mi się podoba? No i nie wymyśliłem niczego mądrego. Ważne że po każdym kilometrze uśmiech robi się coraz większy.
Ps. Z racji tego, że kończę pisać posta po północy i jest już 30 maj, życzę Ci Kochanie spełnienia wszystkich marzeń, mało nerwów i dużo radości. Tym bardziej że zostały Ci jeszcze 2 lata młodości...
Żartuję :P Kocham Cię :*
:)


środa, 28 maja 2014

Przyspieszyłem i życiówkę nieświadomie pobiłem

Już 4 dni nie biegałem. Co prawda w międzyczasie był rower, ale to jednak nie to samo. Potworka uzależnienia trzeba przecież karmić i czułem się ostatnio wręcz... jak palacz czy alkoholik, który nie może sięgnąć po swoją używkę :) Zdarzyła mi się też chwila lenia, dokładnie we wtorkowy wieczór, kiedy to była szansa na wyjście,a tego nie zrobiłem. A bo to mega wietrzysko, bo było już późno itd. . Tak jak przypuszczałem już wcześniej, zjadły mnie później wyrzuty sumienia i czułem się jeszcze gorzej. Nie było więc opcji, musiałem pobiegać i to trochę dłużej niż godzinkę - kilometry się kumulują :)
Okazja nadarzyła się w okolicach 17:00 a więc było jeszcze sporo czasu zanim miało się ściemniać. Zresztą o tej porze roku dni są bardzo długie, więc mogę planować dłuższe treningi nawet po tym jak dzieciaki pójdą spać. Wczoraj warunki nie rozpieszczały. Co prawda temperatura w okolicach 13-15 stopni wydaje mi się do biegania idealna, ale północny bardzo silny wiatr trochę dawał w kość. Na szczęście wiał mi w bok przy najdłuższych odcinkach. Wybrałem się do lasu, gdzie zrobiłem pierwsze 3 kilometry, pierwszy w 4:45, potem trochę powyżej 4:30. Wbiegłem na ulice miasta, cofnąłem się kilometr w stronę domu, zrobiłem kółko i skierowałem się w stronę Helu. Wiedziałem już że wybiorę Juratę, tyle chciałem się trochę pokręcić jeszcze po Jastarni, żeby potem będąc zmęczonym nie musieć kombinować z wydłużaniem trasy. Taka typowa wycieczka Jastarnia-Jurata-Jastarnia jaką powtórzyłem już chyba kilkanaście razy, ma tylko ok.13 kilometrów, a ja miałem dziś ochotę na więcej. Tak więc gdy wybiegałem z mojej miejscowości, miałem już na liczniku niecałe 5 kilometrów. Cieszyłem się tym razem że wieje z północy. Pisałem ostatnio że nie lubię tego kierunku wiatru, ale z drugiej strony chroni nas wtedy dość spora ściana lasu i przy drodze powiewy nie dokuczają aż tak bardzo. Biegło się naprawdę dobrze, z każdym metrem coraz lepiej. Mój organizm sam dyktował tempo, które po kilku kilometrach z matematyczną dokładnością ustawiło się na przedział 4:28-4:30. Będąc już w Juracie zacząłem robić kółka oglądając kolejny raz piękne domy za chore pieniądze :)
Obecnie jedyne moje zdjęcie z sobotniego biegu. Trzeba
popracować nad brzuchem :)
Trochę przyspieszyłem i notowałem czasy 4:23-4:25. Na którymś okrążeniu wokól Juraty spotkałem P. Józefa Murańskiego. To mieszkaniec Jastarni, który biega odkąd pamiętam. Ale nie tak sobie rekreacyjnie, tylko naprawdę szybko. Nie chcę skłamać na temat Jego wieku, ale ma już trochę lat, a w zeszłym roku przebiegł np. maraton po plaży między Jastarnią a Władysławowem i to jeszcze w sierpniu! :) Przywitaliśmy się krótko (akurat nie biegał o dziwo :) i pobiegłem dalej. Piszę o tym, bo mam do tego Pana wielki szacunek i chciałbym być za x lat choć w połowie w takiej formie, w jakiej on jest. Chyba przez to spotkanie przyspieszyłem jeszcze na 4:15-4:20. Znowu kilka kilometrów, jeszcze dwa kółka po Juracie i zacząłem wracać. Obliczyłem że w okolicach domu będę miał ok. 20 kilometrów w nogach a tam już blisko do połówki. To nie mogło się przecież skończyć bez niej - jeszcze kółko z ciągłym przyspieszaniem, na 4:08, 4:03 a kilometr o numerze 21 zrobiłem w 3:55!
Dzisiejsze bieganie uznaję za bardzo udane i owocne. Nie było to zwykłe truchtanie a trening z tempem narastającym, którego mój organizm też potrzebuje. Zrobiłem sporo kilometrów, kolejny raz wzorowo utrzymywałem tempo i udało mi się zrobić mocny finisz. Choć (nawiązując do ostatniej reklamy pewnego banku) "jakie tam udało, jakie udało?" Była praca nad sobą, to jest też progres. Do tego stopnia, że zupełnie bez planu i takiego zamiaru pobiłem życiówkę półmaratonu i to o 2 minuty i 7 sekund. Teraz legitymuję się 1h:31m:50s i czas już pomyśleć o jakiś zawodach na tym dystansie. Nie samymi dyszkami przecież człowiek żyje...

niedziela, 25 maja 2014

[Rower] Odpowiedni sprzęt na odpowiednim miejscu

Półwysep Helski nadaje się nie tylko do uprawiania sportów wodnych. Może nie ma tu wielkiego wyboru jeśli chodzi o trasy biegowe, ale rekompensują to piękne widoki i krystaliczne powietrze. Biegać tu lubię, szczególnie gdy jest ładna pogoda i dociskam często śrubę gdy jesteśmy wszyscy u rodziców. Teraz udało mi się przywieźć tu Tribana żeby sprawdzić jak będzie się jeździć po moich rodzinnych stronach. Dziś nadarzyła się ku temu okazja. Ubrałem wszystko co miałem ze sprzętu kolarskiego, uzupełniłem ciuchami biegowymi i ruszyłem optymistycznie ścieżką rowerową w stronę Kuźnicy. Plan był ambitny, aczkolwiek z tych średnio realnych - Puck. W tą i z powrotem to jakieś 62-63 km a tyle to jeszcze nigdy nie zrobiłem. Nie wiedziałem więc jak zareaguje mój organizm na tak długi wysiłek. Zawsze jednak mogłem się cofnąć, w ostateczności zadzwonić do Karoliny lub Taty żeby mnie odebrali. Szybko przekonałem się że ścieżka rowerowa to nienajlepsze miejsce dla szosówki z oponami 23. Dotrwałem jakoś do Kuźnicy gdzie czym prędzej wbiłem się na ulicę i tam już pozostałem. Kolejne kilometry leciały jak szalone, oczywiście jak na moje warunki :) Średni czas jaki poświęcałem na każdy km to dwie minuty i wahania były naprawdę niewielkie. Tak musiało być - aż do Władysławowa nie było absolutnie żadnych wzniesień, więc te same warunki panowały przez długi czas. Władysławowo minąłem po ok. 20 km i tam pierwszy raz poczułem ból tyłka. Pomyślałem że to normalne biorąc pod uwagę to, że to dopiero początki. To też nie przejąłem się tym specjalnie i jechałem dalej. Gdy zbliżałem się do Pucka, zerkałem co chwilę na Garmina i nie podobało mi się to, że ledwo dobiję do trzydziestego kilometra. Wymyśliłem więc, że pojadę jeszcze kawałem w stronę Gdyni. Tak trafiłem do Celbowa, zrobiłem kółko na stacji benzynowej i wróciłem do Pucka. Zrobiłem sobie tam mały postój, wypiłem trochę wody i wsiadłem ponownie na rower. Tyłek już trochę dokuczał, dolny odcinek pleców też zaczął dawać znać o sobie, ale były to sprawy do ogarnięcia. Jak się okazało czekał mnie najcięższy fragment dzisiejszego treningu. Od Pucka do Władysławowa znalazło się kilka górek, o których jadąc samochodem nawet się nie myśli. Tym razem trochę mnie spowolniły, tym bardziej że wiatr wiał prawie w twarz i wzmógł się nieco przez ostatnią godzinę. Notowałem czasy 20-30 sekund powyżej dwóch minut. Wiedziałem, że chcąc utrzymać dobre tempo średnie, będę musiał to nadrobić na półwyspie. Nie pomyliłem się i rzeczywiście jadąc już w stronę Jastarni miałem delikatny wiatr w plecy. Pomogło mi to schodzić na 1:45-1:50. W Chałupach miałem już trochę dość. Bóle nasilały się a do domu był jeszcze spory kawałek. Nie było jednak mowy o odpuszczeniu. Wjechałem do Jastarni a garmin pokazał 67 kilometrów. Zrobiłem więc kółko po miejscowości i zakończyłem dzisiejszą jazdę po 71,21 km w czasie 2h:22m:24s. Tętno średnie to 128, śr. prędkość dokładnie 30 km/h. Jestem zadowolony z tych liczb, jednak wysokość tętna pokazuje, że mógłbym jechać szybciej. Ciężko mi to zrobić gdy pieką mięśnie, bolą uda, ale wszystko wymaga wprawy a mi samozaparcia nie brakuje. 


Bieg Dookoła ZOO Gdańsk 2014

Bieg inny niż wszystkie - tak reklamowane było wydarzenie w Gdańsku pt. "Bieg Dookoła ZOO" i takie też było rzeczywiście, choć z zupełnie innych powodów niż te, o których wspominał organizator w materiałach promocyjnych. No bo w zasadzie jakie dla biegacza ma znaczenie, że gdzieś tam w bliższej lub dalszej odległości usłyszy dźwięki wydawane przez małpy/tygrysy czy inne słonie. Czasu na zwiedzanie też raczej nie było i zdecydowanie lepiej (i taniej, ale o tym później) byłoby po prostu wziąć ze sobą rodzinę i udać się na tradycyjną wycieczkę. Można się pochwalić, że biegło się po terenach, które nie są udostępnione do tego celu na co dzień, ale to też nie sprawia że myślimy o biegu jako unikatowym. To jednak szczegóły, a najważniejsza jest przecież dobra zabawa i myślę że to się udało.
Dzień wcześniej pojechaliśmy znowu do Jastarni, bo miasto gdy temperatura przekracza 30 stopni nie jest najlepszym miejscem, szczególnie dla dzieci. Karolina zrezygnowała ze startu, więc dowiedziawszy się że mam wolne w pracy, zostałem sam na placu boju. Musiałem wyruszyć już o 7 rano, ale nie przeszkadzało mi to jakoś, bo przeważnie wstaję jakieś 2 godziny wcześniej. O 8:15 byłem już na miejscu, a że odebrałem pakiety startowe już w czwartek, mogłem skupić się już tylko na rozgrzewce. Pierwsze wrażenie - mało ludzi
w porównaniu do Grand Prix Gdyni. Organizator pisał coś o 1500 miejsc, które rozeszły się momentalnie, ale bieg ukończyło dokładnie 361 osób. To akurat duży plus, gdyż trasa mogłaby nie pomieścić momentami czterokrotnie większej liczby uczestników. Biegacze mogli rozgrzać się na własną rękę, albo skorzystać z krótkiego treningu Zumby. Ja wybrałem to pierwsze :) Z 5 minutowym opóźnieniem, tj. ok. 8:50 udaliśmy się na linię startu i po chwili ruszyliśmy. Nie było stref czasowym, bo w zasadzie nie były potrzebne. Już po pierwszym kilometrze każdy znalazł mniej więcej swoje miejsce w peletonie i można było walczyć już o czas i wymijać ewentualnie tylko pojedyncze osoby. Przeszkadzała już na początku pogoda - co prawda świeciło słońce, ale temperatura była stanowczo za wysoka. Oddychało się bardzo ciężko, w powietrzu czuć było nadchodzącą gdzieś daleko burzę. Pierwszy kilometr w czasie 4:21 nie zapowiadał walki o czas a potem zrobiło się jeszcze gorzej. Chęć uzyskania wyniku w okolicach 40 minut szybko przeobraziła się w walkę o zejście poniżej 45 minut. Tymczasem notowałem coraz gorsze czasy - 4:41, 4:42, 5:21. Może nie biegło się dobrze, bywały na pewno lepsze dni, ale wiedziałem już wtedy że z garminem nie wszystko jest w porządku. Znam już na tyle swój organizm, żeby wiedzieć że to gps pogubił się w gęstym lesie. Dystans wyświetlany przez zegarek nie pokrywał się też z tabliczkami z kilometrażem i choć trasa nie miała atesty PZLA, różnice był zbyt duże. Na szóstym kilometrze, po n-tym podbiegu dopadła mnie kolka, pierwszy raz chyba od pół roku! Myślałem sobie że to przecież niemożliwe - walczę z samym sobie, jest miliard stopni, dobry wynik umyka mi z każdym metrem a tymczasem jeszcze to. Ból nie ustępował przez 2 kilometry, a ja zgięty jeszcze zwolniłem i biegłem dalej przed siebie. Sytuację ratował tylko fakt, że większość trasy była zacieniona. Gdyby nie to, wielu uczestników zapewne nie ukończyłoby biegu. Od szóstego kilometra biegłem praktycznie sam, nie widząc nikogo innego w promieniu 300-400 metrów. Na metę wpadłem z czasem 44m:38s. To już poprawione oficjalne dane z chipa. Wynik delikatnie mówiąc nie powala, ale nie moglo być inaczej. Pogoda oraz profil trasy nie sprzyjały życiówkom i byłem tego świadomy jeszcze przed rozpoczęciem zmagań. Zachowałem więc spokój i nie przeszarżowałem. Po jakimś czasie dowiedziałem się że i tak zająłem 21 miejsce OPEN i 4 miejsce w kategorii wiekowej. Cóż, biorąc pod uwagę że średnie tętno to 167 uderzeń na minutę, mogłem jeszcze przycisnąć trochę. Mądry jednak Karol po szkodzie :)
Jak ocenić ten bieg? Może zacznę od minusów: największym i najczęściej wypominanym przez biegaczy było bardzo wysokie wpisowe. 69 zł to rzeczywiście sporo, mimo że pakiet startowy był dość bogaty.
Koszulka techniczna,  bilet do zoo, woda, batonik, plakietka z numerem i chipem, agrafki i kilka ulotek reklamowych nie usprawiedliwiają takiej kwoty niestety i wiem że część ludzi zrezygnowało ze startu właśnie ze względu na to wpisowe. Organizator tłumaczył się, że przecież wszystko kosztuje. Wydaje mi się to dziwne, skoro za start w innych biegach na 10 km trzeba zapłacić 20-30 zł a na oficjalnym profilu facebookowym informowano o kolejnych sponsorach dołączających do imprezy. Skoro sponsor, to sponsoruje i biegacz nie musi już tego robić wyłącznie z własnej kieszeni. Cóż jednak zrobić, każdy z nas zapisujących się zgodził się na takie warunki, więc sam osobiście nie będę jęczał. Co do innych minusów - znikoma ilość kibiców na trasie, nie było takiego klimatu jaki panuje np. na wspomnianym już cyklu w Gdyni. Na mecie nie było też miejsca gdzie można by było odsapnąć i schować się w cieniu. Dlatego też szybko ruszyłem do samochodu i pojechałem do domu. Plusów jednak też było całkiem sporo: malownicza trasa, niestandardowe miejsce, możliwość uczestniczenia w zawodach całej rodziny... No i te przyziemne, jak ładna koszulka czy bardzo fajny medal.
Bieg ten miał być tylko odskocznią od codziennej rutyny. Nie liczyłem tutaj na walkę o czas, na przekraczanie własnych możliwości. Z takim nastawieniem pojechałem do Gdańska i nie rozczarowałem się. Na miejscu zastała mnie dobrze zorganizowana impreza, która nauczyła mnie nieco pokory. Leśna miękka trasa z kilkoma górkami to nie to samo co bieganie po ulicy i trzeba naprawdę sporo wysiłku żeby zaadoptować się do takich warunków. Wszystko zatem przede mną. Tymczasem po biegu udałem się na Kowale,spakowałem szosówkę do samochodu i ruszyłem do Jastarni... 

środa, 21 maja 2014

Inny świat

No i zaczęło się! Lato przyszło! W ciągu dnia było ok. 28 stopni, a gdy biegałem wieczorem, temperatura spadła do jakiś 17-18. Jeśli chodzi o normalną egzystencję, takie temperatury potrafią dać w kość, ale gdy mowa o bieganiu, jest naprawdę dobrze. Wiele osób pisze o idealnych biegowych temperaturach rzędu 8-10 stopni max. Ja natomiast jestem ciepłolubny i przedział między 15 a 20 stopni jest dla mnie idealny do treningów, jedynie może ciut za ciepły na zawody. Ciężki, męczący ale i pozytywny dzień za mną. Razem z Filipem spaliliśmy razem tyle kalorii, że mogłem włączyć endomondo. Mimo tego wieczorem miałem jeszcze spory zapas sił i wielką chęć poruszania się, tym bardziej że wczoraj zrobiłem sobie dzień przerwy. Nie wiedziałem ile mam jeszcze czasu do zmierzchu więc wybrałem bieganie. Ruszyłem stałą trasą, z minimalnymi zmianami i z chęcią utrzymania tempa w granicach 4:30. Pogoda była niesamowita, nogi świeże i od samego początku biegło mi się rewelacyjnie. Na uszach znowu słuchawki i nawet losowo wybierane utwory dziś przypasowały jak nigdy. Kolejne kilometry w granicach 4:20-4:25 mijały szybko i od niechcenia. Zrobiłem kółko po osiedlu, udałem się do Borkowa, potem na Łostowice, minąłem pętlę tramwajową i normalnie zawróciłbym na rondzie w Oruni Górnej, ale tym razem postanowiłem wbiec na sam szczyt tej dzielnicy. Kiedyś próbowałem już pokonać tą trasę na jednym z zeszłorocznych treningów, ale nie byłem wtedy w idealnej formie, do tego pamiętam skwar jaki towarzyszył mi tamtego dnia. Tym razem wszystko było zupełnie inaczej. Wbiegałem coraz wyżej a tempo nie zwalniało powyżej 4:30. Ja nie miałem nawet mocnej zadyszki, aż sam nie wierzyłem że może tak być. Gdy już dobiegłem na sam koniec, stanąłem nad lekką skarpą, cyknąłem fotkę i zacząłem drogę powrotną. Wiedziałem już że dzisiejszy trening będzie ciut dłuższy niż zwykle. Nie musiałem się jednak mocno spieszyć - Karolina powiedziała że prawdopodobnie będzie już spać, tak więc kilka-kilkanaście minut nie robiło różnicy. Powrót już po znanych drogach, w tempie cały czas oscylującym trochę poniżej granicy 4:30. Wyszło łącznie 18,30 w 1h:21m:15s, tempo 4:26, tętno 150. Obiecywałem ostatnio że będę robił zróżnicowane, specjalistyczne treningi. Ten może nie był jakimś wyrazem mojego kunsztu trenerskiego, ale sprawił mi ogromną przyjemność i nakręcił na kolejny dzień. Mam nadzieję że jutro kolejna porcja endorfin

poniedziałek, 19 maja 2014

Zniszczyć się na koniec dnia

Trochę się ostatnio ruszam. Jak nie bieganie, to rower i tak prawie codziennie. Pasuje mi to bardzo i doskonale się dzięki temu czuję. Dlatego dziś, gdy byłem cały dzień w pracy, po powrocie do domu czułem się jakoś tak nieswojo. Niby jutro znowu wstaję o 3 w nocy i wypływam, ale nie powstrzymało mnie to przed podniesieniem tyłka i to dość późnej godzinie. Była już 22:30 gdy się ubrałem i wyszedłem. Jastarnia poza sezonem ma swój klimat. Ja jako człowiek "ogromnie" rozrywkowy nie rozpaczam gdy dopada mnie święty spokój. To sprzyja też bieganiu - nikt cię nie obserwuje, nie musisz się przeciskać... Można krzywić twarz na sto różnych sposobów, pluć sobie i nie narażać się na wytykanie palcami :) Dziś właśnie były takie warunki. Po całym dniu chciałem się po prostu zniszczyć, oczywiście w ramach przyzwoitości. Ze względu na porę nie było raczej mowy o dłuższych wojażach, 10-12 kilometrów powinno wystarczyć. Wszak to trening "nadprogramowy". Pierwszy kilometr to raptem 4:30, ale następne to już 4:19, 4:14, 4:19 a potem jeszcze lepiej, bo schodziłem już poniżej 4:10. Okazało się jednak, że Jastarnia która obecnie jest w remoncie nie sprzyja bieganiu. Główna ulica jest nieoświetlona, przeorana wzdłuż i wszerz a przez to kompletnie bezużyteczna przy wyborze tras biegowych. Nie chciałem też wypuszczać się do Juraty- ostatnio wieczorne treningi w Jastarni kosztowały mnie trochę nerwów ze względu na kręcące się wszędzie stada dzików. Wolałem nie kończyć dnia czekając na drzewie w oczekiwaniu na pomoc :) Biegałem więc i biegałem, kluczyłem po uliczkach, wymyślałem okrążenia aż minęło 12 km, dokładnie 12,16. Czas to 51m:10s, tempo 4:12, tętno 159. Nie był to więc treningowy kamień milowy, ale dzisiejsze bieganie dało mi to co w tym wszystkim jest najważniejsze - mega radość.

niedziela, 18 maja 2014

Mógłbym tak w nieskończoność

Obiecałem sobie ostatnio, o czym zresztą wspomniałem w poprzednim wpisie, że urozmaicę treningi i zrobię w końcu użytek z Garmina. Nie po to przecież mam wysoki model z wieloma możliwościami i bajerami, żeby tylko włączać i wyłączać trening jak to się odbywało w endo na telefonie. Sprawdzam więc od jakiegoś czasu odzwierciedlenie danych przekazywanych mi przez zegarek w praktyce. Jakiś czas temu obliczyłem sobie też tętno maksymalne i ustaliłem strefy, w których powinienem trenować. Kartkę z zapiskami schowałem jednak do szuflady i tak sobie leżała aż do dziś. W końcu ustawiłem zegarek idealnie pod siebie i wpisałem wszystkie wartości tak, żebym wiedział co robić aby trening był jak najbardziej efektywny. No a skoro teoria już była dopracowana, wystarczyło przełożyć ją na bieganie.
Po figlach pogodowych szansa na rower malała z każdą minutą i już wczesnym popołudniem domyślałem się że nic z tego nie będzie. Nie chciałem jednak znowu odpoczywać, więc wbiłem sobie w głowę trening w I strefie i po 20:00 ruszyłem z kopyta. Pierwsze kilka kilometrów znowu zdecydowanie za szybko - 4:26, 4:20, 4:16, 4:18 - znowu nic mi to nie dawało. Na piątym kilometrze wziąłem się za siebie i zwolniłem. Pomogło mi w tym też ukształtowanie terenu - po kółku nad moim ulubionym stawem skręciłem w stronę ulicy Warszawskiej. Miałem mocne postanowienie żeby nie pozwolić tętnu skakać jak oszalałe. Wyszło 4:33 a Garmin pokazywał wartość nieznacznie powyżej drugiego zakresu. To jeszcze za szybko. Gdy już
dotarłem na Warszawską zaczął się w miarę płaski teren i tu było mi już łatwiej reagować. Zszedłem na I zakres zbijając puls poniżej 140 uderzeń. Żeby te wartości utrzymać musiałem biec w okolicach 4:50. Zrobiłem spore kółko na Ujeścisku, dobiegłem do ronda na Oruni i już starą trasą powoli wracałem. Wyszło 16,64 km, w 1h:17m:57s. z tempem średnim 4:41 i tętnem 146. Jestem w połowie zadowolony z dzisiejszego biegania. Wczoraj był trzeci zakres, dziś miał być pierwszy. Wyszło z tego pograniczego pierwszego i drugiego. Na początku treningu nawet zahaczałem o trzecią strefę, ale szybko korygowałem swoje wyczyny. Dawno nie biegałem tak wolno, ciężko było się przestawić ale po zrobieniu kilku kilometrów ogarnęło mnie uczucie, że taki tempem przebiegnę każdą ilość kilometrów. Było naprawdę bardzo przyjemnie, do tego pogoda sprzyjała, mijałem dosłownie hordy innych biegaczy. Nie miałem najmniejszej chęci się zatrzymywać, nogi niosły same. Jednak dziś w nocy morze wzywa, więc szaleństwa dystansowe zostawię sobie na następny raz.  Szkoda, bo także przy 20 stopniach grzechem byłoby używanie długich spodni czy też bluz i takim sposobem odkurzyłem swoje krótkie spodenki. Dodałem jeszcze opaski kompresyjne - prezent na święta. Nie będę tu namawiał nikogo lub zniechęcał. Napiszę tylko że po pół roku używania jestem ich dużym zwolennikiem, a kto będzie chciał, niech kupi bez wahania :)

sobota, 17 maja 2014

Zabawa tętnem

Przyszedł weekend i niejako ciąży na biegaczu taka presja, żeby przycisnąć jeszcze trochę pod koniec tygodnia. Funpage'e biegowe na facebooku namawiają do wyjścia, niedzielne wybieganie to wręcz obowiązek. Przyznam że sam nie wpasowałem się nigdy w taki układ. Co prawda w niedzielę z racji wolnego biegam dość często, ciśnienie na trening jest spore, ale z powodu chęci dorzucenia jeszcze nastu kilometrów do tygodniowego przebiegu - tak odzywa się znowu dusza statystyka. Piątek to niezły wypad na rowerze, tak więc w sobotę wypadałoby się przebiec. Czasu jednak zrobiło się mało, bo o 18:00 wybierałem się już na galę KSW, tak więc jeszcze o 16:30 ubrałem się szybko i wystartowałem w tym samym kierunku co zawsze. Chyba podświadomie zacząłem dość mocno. Bo skoro czasu mało, to trzeba go przecież wykorzystać do maksimum. Pomyślałem że dawno też nie robiłem szybkościowego treningu, bieganie na 4:20-4:25 na km trudno takim nazwać.Na początku nie było to tempo dużo szybsze - 4:17, potem jednak przyspieszyłem na 4:07 i kolejne 4:07. Wybrałem "klasyczną" trasę, ale tą z wcześniejszych czasów, tj. kierunek prosto nad mój staw. Jest on oddalony od mojego domu dokładnie o 2 km, więc akurat można trochę się rozgrzać przed właściwym treningiem. Gdy już byłem na miejscu, przełączyłem widok na Garminie na tętno. Chciałem sprawdzić jak przy utrzymywaniu szybkiego tempa będzie się zachowywał puls. Ustaliłem sobie czasy na poziomie trochę ponad 4 minut na kilometr i pochwalę się że trzymałem się tego dobrze. Jestem pod wrażeniem siebie samego jak dokładnie potrafię utrzymać prędkość, oczywiście na płaskim ale zawsze. Kolejne kilometry 4:02, 4:01, 4:03, 4:03 , 3:59, 4:03. 4:03, 4:04, 4:04, 4:04. Początek po przyspieszeniu już nad stawem to tętno w okolicach 162-164 uderzeń na minutę. Przy kilometrze w 3:59 wzrosło do 168-170 i tak już zostało. Czasami, gdy było lekko pod górkę albo pod (silny tego dnia) wiatr, wskakiwało chwilowo nawet na 174.
Miałem jednak stuprocentową kontrolę nad ciałem i w razie czego lekko zwalniałem. Robiłem to dziś nie na podstawie wskazań tempa czy czasu a wg pulsometru. Na końcu powrót do domu pod górkę, która wypluła ze mnie tym razem ostatnie poty mimo tempa 4:32 na tym odcinku. Łącznie wyszło 15,21 km w 1h:02m:34s, tempo 4:07,tętno 165.
Uważam że był to trening jak najbardziej pożyteczny. To bieganie, jak i Bieg Europejski tydzień temu pokazały, że panuję nad własnym ciałem dużo lepiej niż jeszcze kilka miesięcy temu. Dobrze do rokuje na przyszłość a ja przyrzekłem sobie robić częściej takie urozmaicenia.

piątek, 16 maja 2014

[Rower] Pokonywanie wietrzyska, poprawianie bezpieczeństwa

Zbierałem się ostatnio wiele razy żeby popedałować, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Przez ten czas tłukłem kilometry biegając, tęskniło mi się jednak do Tribana i  dziś nareszcie przesiadłem się na wąskie dwa kółka (wąskie, bo na szerszych śmigam ostatnio z Filipkiem). Szukając przeszkód w celu uniknięcia treningu miałbym ułatwione zadanie. Co prawda było sucho, niebo w miarę czyste i niezapowiadające deszczu, ale wiało niemiłosiernie. Kierunek północny na dodatek - w pracy wybitnie mi przeszkadza, teraz też już podczas jazdy rowerem. Nie było jednak mowy o odpuszczeniu!
W miarę finansowych możliwości kompletuję ostatnio sprzęt "potrzebny" do jazdy szosowej. Specjalnie użyłem cudzysłowu, bo ktoś może powiedzieć że można i jeździć w ciuchach tradycyjnych na rowerze takim, jaki wyjechał ze sklepu. Oczywiście zgodziłbym się z nim, bo sam po mojej pierwszej przejażdżce wiem, że przecież można i nie powoduje to niesamowitego dyskomfortu itp. Co innego jednak, gdy chce się jeździć często, szybko, o różnych porach roku i chce się poprawiać swoje osiągi/możliwości. Wtedy praktyczny wymiar dodatków ma sens i naprawdę ułatwia życie. To samo tyczy się zresztą sprzętu do biegania. Tyle że akcesoria rowerowe to "ciut" droższa zabawa, bo tu musimy zadbać nie tylko o siebie, ale też o rower.
Udało mi się już kupić klucze serwisowe, okulary, kolarki na chłodniejsze dni oraz rękawiczki. Wczoraj notabene wybierając nowy rowerek dla Filipa (wierny B'twinowi) dokupiłem też pompkę stacjonarną z zakresem do 10 barów. Co prawda max. ciśnienie w moich oponach to 7,7 atm. ale nie wiadomo jakie będą następne, a pompek 8 atm. nie widziałem. Niby to pierdoła, ale może uprzykrzyć życie gdy nie ma się jej w domu, ciśnienie w oponie nie te, a chciałoby się pojeździć. Uprzykrzy życie wtedy na pewno, bo do 8 atm. nie dobije się na stacji benzynowej czy też pożyczoną pompką od sąsiada. Jest to ważna rzecz, poprzednie zakupy też są ważne, ale wciąż nie miałem rzeczy najważniejszej - kasku. Kilka dni temu odwiedziłem Tysar, gdzie pomierzyłem kilka kasków. Tylko w jednym z nich pasowało prawie wszystko... oprócz ceny. Darowałem sobie wtedy zakup i postanowiłem jeszcze poszukać. No ale z każdym kilometrem coraz bardziej igram z losem, więc dziś po wyjeździe z domu ruszyłem w stronę centrum Gdańska. Przejechałem w dół ulicą Świętokrzyską, potem wspiąłem się na górę po Aleji Havla i znowu w dół Łostowicką. Skręciłem w prawo w ulicę Kartuską i po chwili zaparkowałem pod sklepem Buga Sport. Tu wybór był trochę większy, a firmy kasków nie pokrywały się z tymi w Tysarze. Pomierzyłem ok. 10-12 kasków i wybrałem trzy. Potem spojrzałem na cenę i wybierałem jeszcze raz :) Tak oto w końcu
stałem się właścicielem kasku rowerowego. Wcześniej tyle lat jeździłem różnymi rowerami i nigdy kasku nie używałem. Szczerze to teraz tak sobie myślę, że dzieciom będę wpajał że jest to nieodłączny atrybut rowerzysty. Od dziś sam świecę przykładem :) Mój nabytek nie jest szczytem osiągnięć aerodynamiki, nie jest zbudowany z kosmicznych materiałów, ale za to jest naprawdę wygodny a przede wszystkim po prostu jest! Zdecydowałem się na model firmy Cannondale niby przeznaczony do MTB a nie stricte szosowy, bo chcę go wykorzystać również w moich innych rowerach. Z tego co wyczytałem w czeluściach internetu różni się od szosowego lekko wagą i daszkiem, który i tak można zdemontować. Ubrałem go zaraz po wyjściu ze sklepu i ruszyłem w górę ulicy Kartuskiej. Znowu sporo wspinaczki, minąłem Decathlon, Auchan na Karczemkach, wykorzystałem nowy most pieszo-rowerowy nad obwodnicą i skręciłem w stronę Żukowa. Chodziła mi myśl o zmierzeniu się z pętlą, której nie dokończyłem na moim niedawnym treningu (http://takietambieganie.blogspot.com/2014/04/rower-coraz-dalej.html) Problemy jednak był dwa - pierwszym jest wspomniany wiatr. Tym jednak mocno się nie martwiłem, bo według moich obliczeń w twarz mi już wiać nie powinien, a zawsze mogłem przecież zwolnić. Druga przeszkoda to fakt, że miała nas odwiedzić moja rodzina, a ja nie chciałem żeby to mnie ominęło. Nie miałem więc nieograniczonego czasu i musiałem w miarę streścić się w pokonywaniu kilometrów. Nawiedziły mnie więc pewne wątpliwości, czy trasa ta nie będzie za długa. Wyjeżdżając już z Gdańska spojrzałem na Garmina i uznałem że nie warto już się cofać tylko szukać ewentualnie krótszej pętli. Na Karczemkach jeszcze trafiłem na spory korek i musiałem trochę się nakombinować wymijając sporo aut. Potem już prułem przed siebie, wiatr wiał bokiem więc nie przeszkadzał za bardzo, tyle że wcześniejszego skrętu w moje strony nie było widać. Tak dojechałem do miejscowości Lniska, która jest mi już znana i obrałem kierunek na Kolbudy. Tu ruch stał się mniejszy, za to pojawiło się więcej ciężarówek. Szkoda że po wyminięciu mnie mogły się rozpędzić, bo fajnie się jeździ w luce powietrznej za dużymi pojazdami, dziś popróbowałem tego pierwszy raz. Odcinek Kolbudy - Kowale był najcięższy - pomyliłem się w obliczeniach i jechałem idealnie pod wiatr. Ten jeszcze się nasilił i nie było już przyjemnie. Ta pętla okazała się także wcale nie taka długa jak myślałem i do Kowal dotarłem po 1h:33m:13s przebywając 41,32 km, śr. prędkość 26,6 km/h, tętno 131.
Miały być krótkie wpisy o treningach rowerowych a tym razem wyszedł mały poemat. Większość miejsca jednak zajął upust mojej gadżetomanii :) A sam trening znowu nie za intensywny, ale jednocześnie biegając nie chcę pedałować na 100% i kusić losu jeśli chodzi o kontuzje. Ważne że było znowu mega przyjemnie dopisać kolejne kilometry do doświadczenia.

środa, 14 maja 2014

Orunia Trip

Wisi nade mną chyba jakieś fatum pogodowe. Od samego rana chodziła za mnie ogromna chęć sprawdzenia nowego sprzętu rowerowego, tym bardziej że we wtorek biegałem, więc teraz naturalnym tokiem treningowym przydałaby się przejażdżka szosówką. Ok. 12:30 już byłem ubrany, spakowany i ogólnie przygotowany do wyjścia. Był tylko jeden problem - mina mojego Synka gdy wychodziłem. Zobaczył że szykuję rower, więc zaczął jeździć na swojej biegówce po mieszkaniu a gdy stałem już w drzwiach, spojrzał na mnie takimi oczami, że lekkie przesunięcie treningu na późniejszą porę już było przesądzone. Filip tego dnia także miał wielką ochotę na rower. Przebrałem się więc znowu w zwykłe ciuchy i zeszliśmy na dwór. Tam Filip oznajmił mi że co prawda chce pojeździć, ale razem ze mną błagając mnie tymi swoimi oczami i słodkim głosikiem żebyśmy wrócili się po mój rower. No cóż... kto ma dzieci ten wie jak to jest :) Zrobiłem użytek z mojego crossa, którego ostatnio reanimowałem i przywiozłem na Kowale. Trochę naprawdę pojeździliśmy i w międzyczasie doszczętnie zepsuła się pogoda. "Co się odwlecze to nie uciecze" pomyślałem, ale padało z przerwami dosłownie co 10 minut. O wyjściu na rower już nie mogło być mowy tego dnia. Ostatnio jednak wyznaję zasadę że dzień bez treningu dniem straconym :)
Zostało więc bieganie, tyle że trzeba by było choć trochę urozmaicić trasę. Bo ile można? Była u nas dziś znajoma, która poleciła mi Park Oruński jako niezłą miejscówkę do biegania. Postanowiłem to sprawdzić wieczorem, gdy już przestało padać. Żeby nie było łatwo, pół godziny wcześniej zjedliśmy z Karoliną ogromną pizzę - taki dzień bez diety można by powiedzieć i strasznie byłem ciekawy ile zdążę przebiec zanim żołądek odmówi posłuszeństwa. O dziwo jednak nie było tak źle. Pierwszy km w 4:38 zapowiadał raczej wolniejsze tempo ale z tego akutat byłęm zadowolony. Noga podawała, płuca spokojne a ja znowu przyspieszałem, tym razem do tempa poniżej 4:15. Skierowałem się nad mój staw, którego dawno nie odwiedzałem przy dziennym świetle. Zrobiłem tam dwa kółka spotykając całą rzeszę biegaczy (z tym odmachiwaniem to czasami jest bardzo kiepsko) i ruszyłem dalej w dół Świętokrzyską. Tempo trzymałem w okolicach <4:30 i tak naprawdę nie miałem na co narzekać, zwłaszcza na ociężały żołądek. Przy pętli tramwajowej na Łostowicach wg wskazówek koleżanki zbiegłem na dół nową ścieżką i po kilkuset metrach minąłem kolejny w okolicy zbiornik retencyjny. Przebiegłem jedno okrążenie szukając kolejnych ścieżek do eksploracji a gdy je znalazłem, ruszyłem jedną z nich w stronę Oruni. Biegłem jakiś czas nie mając większego pojęcia dokąd dotrę, jednak po dwóch kilometrach dotarłem do Parku Oruńskiego - muszę powiedzieć żę jest to genialna miejscówka do biegania. Nie jest to typowy park gdzie
pełno ludzi a 20 metrów dalej przebiega droga pełna samochodów. Ten znajduje się w środku lasu, co w połączeniu z padającym przez pół dnia deszczem było gwarancją tak rześkiego powietrza, jakie można by było sobie tylko wyobrazić. Jedyne czego żałuję, to tego że nie miałem na tyle dużo czasu, żeby spokojnie poznać rozkład alejek. Było już grubo po 20:00, robiło się ciemno a ja miałem ponad 10 km w nogach.
Do tego obiecałem Karolinie "Grę o Tron" :) Zrobiłem zatem kółko wokół parku i skręciłem w lewo polegając tylko na moim wyczuciu kierunków. Przyznam szczerze że nie wiedziałem gdzie jestem, bo ani bloki ani żadna z dróg nie wydała mi się znajoma. Biegłem więc, ale bez pewności czy jest to dobry kierunek i trochę się już niepokoiłem gdy wbiegłem w końcu na ulicę Małomiejską. Okazało się, że dobiegłem już praktycznie do Traktu Św. Wojciecha zatem czekała mnie długa wspinaczka na same Kowale. Tu już w linii prostej, bez udziwnień i zakrętów wracałem do domu trzymając tempo w okolicach 4:30. Wahało się ono trochę bardziej tego dnia, ale teren też był bardziej zróżnicowany. Tętno średnie wyniosło 153, a dystans podkręciłęm do 17,35 km w 1h:16m:44s z 4:25 średniego tempa.
Dziwne, że raz po zjedzeniu normalnego obiadu biegnie się ociężale a dzień później po skonsumowaniu wielkiej, tłustej pizzy trening odbywa się bez żadnych niedogodności. Może przyczyny dyskomfortu na wtorkowym bieganiu należy szukać gdzie indziej? Nie chce mi się jednak zaprzątać tym głowy. Fajny aktywny dzień za mną. Wiadomo że samo bieganie naładowało mnie pozytywnie na kolejny dzień, ale wielką frajdę dał mi także wypad z Synkiem na rowery. Ehh...super jest być tatą :)


wtorek, 13 maja 2014

Ciężka sprawa...

Staram się ostatnio nie próżnować. Jeśli nie biegam, to jeżdżę na rowerze. Jeśli jest brzydka pogoda, to znów biegam itd. Czasami na treningach czuję się rewelacyjnie, czasami trochę gorzej. Wczorajsze bieganie mieściło się w definicji tego "trochę gorzej". Nie zawiniła tu pogoda, która była totalnie nieprzewidywalna - zaczynało padać i wychodziło słońce chyba z 30 razy w ciągu całego dnia. Miałem akurat wolną godzinkę ok. 14:30 i nie zważając na to że zjadłem solidny obiad zaledwie niecałą godzinę wcześniej ruszyłem przed siebie. Od początku było kiepsko - dyszałem strasznie a nogi nie mogły znaleźć własnego tempa. Pozostało mi czekać na poprawę sytuacji. Miałem nadzieję że to wszystko samo się ułoży, tak jak zawsze. Pierwszy kilometr minął mi po 4:28 czyli wolno jak na taki wysiłek. Oddech minimalnie się wyrównał, ale nogi dalej dziwnie pracowały. Kolejny km 4:18, potem 4:12 i 4:08 zatem normalka. Często tak właśnie przyspieszam, nieświadomie oczywiście, ale gdzieś tam w głowie pewnie siedzi myśl że zacząłem za wolno i stąd ten zryw. Dyskomfort jednak nie znikał. Szukałem przyczyn i do głowy przychodziły mi dwie - za krótka przerwa od ciężkiego obiadu oraz słuchawki na uszach. Tego drugiego jestem prawie pewny. Rzadko biegam słuchając muzyki, ale odkąd wymieniłem telefon i użyłem fabrycznych słuchawek do niego dołączonych, jestem pod wrażeniem jakości dźwięku a to sprawia, że słucha się muzyki znaaacznie przyjemniej. Tym razem też zabrałem ze sobą sprzęcik upakowany w bardzo przydatny pas biegowy (znacznie lepsze rozwiązanie niż opaska na ramię, z której majtają kable od słuchawek). Muzyki słucha się fajnie, ale sprawia to że nie czuję "rytmu ciała". Nie wiem jak to nazwać, ale normalnie same prowadzą i nadają tempo, a tutaj dochodzi tempo muzyki i chyba się nie mogę dostosować czy określić :) Brzmi to trochę bez sensu, ale myślę że coś w tym jest. W każdym bądź razie rozmyślaniom nie było końca, mijały kolejne kilometry po mojej stałej trasie. Dopiero na siódmym kilometrze poczułem poprawę sytuacji, zacząłem też spoglądać na pulsometr. Potwierdziły się moje odczucia - tętno było o ok. 10 uderzeń szybsze przy tym samym tempie niż na treningu 2 dni wcześniej. No i gdy już było naprawdę dobrze, zawróciłem w okolicach ronda na Oruni Górnej i zacząłem biec pod dość silny wiatr. Teraz nie mogłem z kolei znaleźć spokojnego oddechu. Jakoś się trzymałem, pomagając nawet kierowcy zepchnąć zepsutego Punciaka ze Świętokrzyskiej :) Tempo trzymałem w okolicach 4:20 więc całkiem solidnie, jedynie przy znanym mi dobrze podbiegu przy stawie zwolniłem do 4:33 (najwolniej dziś). Wyszło łącznie 14,11 km w 1h:01m:05s, tempo 4:20, tętno 155.
Ciężki okazał się ten trening, subiektywnie bo statystykach tego nie widać. Daleki jestem od stwierdzenia że nie była to przyjemność, ale bywało znacznie lepiej. Mam nadzieję że nie jest to "zmęczenie materiału" czy mityczne przetrenowanie, bo chęci mam po prostu ogromne. Mam to jednak w.... Trzeba biegać, jeździć i robić swoje!

poniedziałek, 12 maja 2014

[Rower] Jedziemy na zakupy!

No w końcu! Wyjść na rower to nie tak prosta sprawa jak wyjść pobiegać. Torbę ze sprzętem do biegania biorę ze sobą wszędzie, bo nigdy nic nie wiadomo :) Tym sposobem jeśli pojawi się okazja, jestem zawsze przygotowany do treningu. Z rowerem nie jest tak łatwo. Po pierwsze musi być sucho. Pewnie niektórzy jeżdżą w deszczu, ale mi szkoda sprzętu, doskwiera mi też brak doświadczenia (opony slicki pewnie wymagają trochę wprawy na mokrym) no i przyjemność i tak diabli wezmą. Po drugie i chyba najważniejsze to mieć rower ze sobą. Nie mam w samochodzie bagażnika rowerowego, więc gdy wyjeżdżamy wszyscy do Jastarni, szosówka odpoczywa w trójmieście. A szkoda, bo półwysep wydaje mi się świetnym miejscem do treningów. No i tym sposobem miałem dość długą przerwę od ostatniej przejażdżki tribanem. Wczoraj w końcu sie udało - jesteśmy w domu, pogoda nie taka najgorsza a ja mam wolne. W zasadzie nie zastanawiałem się nad potencjalną trasą, ale krótko przed wyjściem mignęła mi myśl że wciąż nie dorobiłem się kasku. Karolina cały czas powtarza mi żebym w końcu kupił bo jeżdżenie po ulicy wśród samochodów jest dość niebezpieczne. W sumie ma rację, dlatego podregulowałem jeszcze pozycję siodełka (wciąż eksperymentuje nie mając wiedzy na ten temat), spakowałem co trzeba, z optymizmem wyjrzałem przez okno na zbliżające się ciemne chmury, olałem prognozy pogody i wyszedłem z myślą żeby po drodze zahaczyć o sklep rowerowy. Jakieś 3 kilometry ode mnie znajduje się sklep/serwis Tysar. Nigdy tam nie byłem, ale ich tablicę mijałem dziesiątki/setki razy jeżdżąc autobusem do dawnej pracy. Na miejscu okazało się że mój czerep nie pasuje do większości kasków w rozmiarze uniwersalnym, więc mierzyłem i mierzyłem i w zasadzie pasował mi tylko jeden. Problemem wtedy jest najczęściej cena i tak było w tym wypadku. Postanowiłem więc jeszcze nie kupować i kontynuować poszukiwania. Kolejny kurs obrałem na Decathlon na ulicy Kartuskiej. Przyznam szczerze że bardzo lubię ten sklep. Mają masę rzeczy, których taniej nigdzie nie dostaniemy a jakością znacząco nie odbiegają od produktów "markowych". O rowerowych nie mogę się wypowiedzieć, bo się na tym nie znam.
Ale sprzęt do biegania to inna liga niż sławne produkty z lidla w "mega promocyjnych" cenach. Ceny ciuchów Adidasa/Nike itp. a zwłaszcza Asicsa/Brooksa i innych marek stricte biegowych są niesamowicie przesadzone, więc decathlon wypełnia lukę przeznaczoną dla "normalnych ludzi". No i tak rozmyślając i wspinając się w górę dotarłem w końcu w okolice CH Auchan. Kaski jakieś tam były, ale albo rozmiar, albo kolorystyka totalnie nie pasowała. Spotkałem jednak sprzedawcę/serwisanta - prawdziwego pasjonata kolarstwa szosowego. Doradził mi kilka rzeczy, dał namiary na grupy treningowe i zaprosił na wspólne treningi w ramach grupy C3C (Cycling 3City). W dobrej promocji natomiast kupiłem kolarki - długie, z dość grubego materiału, więc z racji kończącej się zimy pewnie dlatego są w promocji. Nieważne - odkąd schudłem jest mi wiecznie zimno i przyznam że w biegowych getrach na rowerze było mi naprawdę chłodno przy okolicach 15 stopni. Kupiłem też rękawiczki rowerowe gdyż... moje biegowe Kalenji średnio się nadawały i dłonie cały czas nieprzyjemnie ślizgały się po uchwytach. Tak uzbrojony wróciłem na rower i zacząłem wracać zjeżdżając w dół ulicą Kartuską. Tym razem skręciłem w ulicę Jabłoniową, a że Garmin wskazywał dopiero okolice 22-23 km przejechałem obwodnicę i skręciłem w stronę Otomina. Zrobiłem kółko po tej miejscowości będąc pod wrażeniem jak tam ładnie (kiedy tylko wygram w Toto Lotka, kupię tam dom, a co! :) ) i wróciłem przez okolice Fashion House na swoje rewiry. Pokręciłem się trochę dla równego rachunku statystycznego i tak wyszło 30,39 km w 1h:11m:25s, prędkość średnia 25 km/h ze średnim tętnem 121. Był to więc czysto rekreacyjny trening, zresztą nie mogłem się jakoś dziś skupić i zmusić do ostrego pedałowania. Nie przeszkodziło mi to jednak w czerpaniu ogromnej przyjemności. Człowiek dziwnie jest skonstruowany - katowanie się może sprawiać przyjemność :)

niedziela, 11 maja 2014

Schłodzenie na swoich śmieciach

Jakoś tak się złożyło, że dawno nie biegałem w swoich okolicach. Ostatnio pisałem jak to trzeba urozmaicić trasę, tymczasem tęskniłem trochę do mojego klasyka: Kowale- Borkowo-Łostowice-Orunia-Łostowice-Zakoniczyn-Kowale. Miał to być tradycyjny bieg na schłodzenie organizmu po Biegu Europejskim. Schłodzenie, więc okolice 4:45-4:55 byłyby najbardziej wskazane. No ale ja to ja i ubolewając nad własną głupotą od początku narzuciłem sobie zbyt szybkie tempo. 4:22, 4:18,4:11,4:07... Tego było zbyt wiele. Zacząłem wmawiać sobie że to co teraz robię jest zupełnie bez sensu z treningowego punktu widzenia. Walczyłem ze swoim drugim ja - tym statystycznym :) Trochę pomogło - 4:17. Potem, niczym automat pokonałem 6 kolejnych kilometrów w tempie między 4:20 a 4:22. To mi się z kolei bardzo spodobało. Życzyłbym sobie takiego trzymania tempa na przyszłość :) Zerkałem też tym razem często na wskazania pulsometru uważając żeby trzymać się w okolicach 150-155 uderzeń na minutę. Zakończyłem bieg na 15,16 km zrobionych w 1h:05m:40s co dało średnie tempo 4:20 przy tętnie 155. Oceniając po tempie trening był zbyt szybki, jednak ja czułem się bardzo dobrze. Oddychanie nie sprawiało mi w ogóle wysiłku i ogólnie było naprawdę przyjemnie. Po całym dniu ulewnego deszczu, gdy wieczorem w końcu wyszło słońce, powietrze było mega rześkie. Nie było więc siły, trzeba było pobiegać...

Bieg Europejski Gdynia 2014

Trochę spóźniona relacja, ale już się tłumaczę :) Z tego powodu iż startujemy oboje, musieliśmy zostawić dzieciaki pod czyjąś opieką. Pomocna okazała się teściowa,  u której przy okazji zostaliśmy aż do niedzielnego wieczora. Do tego doszedł rodzinny wypad, no i wyszło tak, że piszę dopiero teraz.
Pogoda od sobotniego rana zmieniała się co 10 minut. Gdy wstaliśmy, było piękne słońce. Pół godziny później słońca nie było, potem pojawiły się czarne chmury. Gdy jechaliśmy do Teściów, już kropiło a gdy wyjeżdżaliśmy do Gdyni, lało. Ja byłem zdeterminowany, Karolinie nie w smak był deszcz, ale z drugiej strony faktycznie, tak jak mówiła - przyjemność biegu w ulewie niewielka. Mądrzejsi o doświadczenie wyjechaliśmy ok. 11:40 podczas gdy start biegu zaplanowano dopiero na 13:00. Efekt był taki, że do Gdyni dotarliśmy ok. 12:10, ale zaparkowaliśmy dopiero 15-20 minut później. Tym razem było naprawdę sporo krążenia w poszukiwaniu miejsc parkingowych. W okolicach Gemini znaleźliśmy się ok. 12:35. Gdy do startu zostało 15 minut, rozeszliśmy się na rozgrzewkę i udaliśmy się do stref czasowych. Biegaczy oczywiście tysiące, klimacik super jak zawsze, więc nic tylko czekać na start i biec. Drugi raz startowałem ze strefy 35-40 minut co było doskonałym wyborem. W porównaniu z moją "dawną" 40-45, tutaj jest 3 razy mniej osób i w zasadzie nie trzeba w ogóle kluczyć między innymi gdy ustawiłem się na przodzie strefy. Punktualnie o 13:00 strzał z ORP Błyskawica i ruszyliśmy. Ostatni środowy trening dał mi pewien pogląd na tempo pierwszych kilometrów. Postanowiłem więc nie napalać się na początku i schodzić minimalnie poniżej 4:00 na km. Pierwszy udało się zrobić w 3:52, co bardzo mi się spodobało zważywszy na dwa wąskie gardła i spory tłok panujący na starcie. Potem pierwszy delikatny podbieg przed Urzędem Morskim i drugi kilometr w 3:49. Ulica Polska to zawsze jeden z moich najszybszych odcinków - tym razem 3:49. Przez chwilę pomyślałem czy jednak by nie zaatakować rekordu życiowego . Szybko jednak porzuciłem tą myśl. W głowie znowu pojawił mi się środowy trening,gdy po trzech kilometrach tylko delikatnie za mocnego tempa, nie byłem w stanie biec dalej bez odsapnięcia. Tutaj nie mogłem sobie na to pozwolić, więc trzymałem się dalej, tym bardziej że podbieg na ulicy Świętojańskiej był coraz bliżej. Gdy tak wracałem ulicą Waszyngtona w pamięci pojawiły mi się też chwile na tym samym odcinku w lutym na Biegu Urodzinowym. Wtedy byłem już tutaj "załatwiony" notując coraz gorsze czasy w granicach nawet 4:30. Teraz czułem się o niebo lepiej. Kontrolowałem swoje ciało i wysiłek jak nigdy i gdy tętno tylko lekko skakało powyżej założonej średniej, natychmiast zwalniałem. Nie musiałem przy tym korzystać nawet z pulsometru, czułem to od razu całym sobą. Tak więc w niezłej kondycji rozpocząłem lekką, ale dość długą wspinaczkę po ul. Świętojańskiej. Nie było lekko, odcinek ten dłuży się i dłuży. Jednak niewątpliwym plusem jest multum kibiców tam stojących i głośno dopingujących.
Prawie na samym końcu dochodzi mega fajny pit stop Biegosfery z głośną, zagrzewającą do walki muzyką (współczuję trochę okolicznym mieszkańcom :)). To był najwolniejszy kilometr tego dnia - 4:01. Na szczęście jedyny powyżej 4 minut. Gdy zbiegałem już w stronę odcinka nadmorskiego nie byłem już w tak rewelacyjnej formie. Kusiło mnie znowu żeby przyspieszyć, ale serducho waliło zbyt mocno i często żeby się na to pokusić. Uspokoiłem więc trochę organizm i gdy zaczął się już powrót na Skwer, byłęm gotowy znowu walczyć. Ostatnie km to 3:49 i 3:43 - chyba najpiękniejsze z całego biegu. Pełno kibiców, dość wąski odcinek, walka z samym sobą o ucięcie kolejnych sekund, głośny doping w głowie i świadomość że to już niedługo. Tym razem też tak było i stąd te czasy. Ukończyłem bieg z czasem 38m:32s uzyskując 177 miejsce w kategorii open i 74 w kat. M20. Nie jest to mój rekord życiowy, choć wg niektórych tak właśnie powinno być. Jest to bowiem mój najszybszy oficjalny start w karierze i z racji tego, że trasa miała atest PZLA, ten czas powinienem uznać za życiówkę. Moje 37m:44s to "tylko" trening. Ja jednak nie jestem zawodowym sportowcem, na "tamten" trening nie wybrałem trasy z górki i mogę powiedzieć że atesty mi (jeszcze) nie w głowie. Tak więc oficjalny rekord poprawiłem, tak można powiedzieć :) Zaraz po przekroczeniu linii mety odebrałem wodę, medal (swoją drogą odbyło się to trochę sprawniej niż ostatnio) i skoczyłem do samochodu po bluzy dla mnie i dla Karoliny. Gdy wracałem na linię mety zaczęło lać, tak więc Karolina końcówkę biegu miała ekstremalną :) Przybiegła jednak szczęśliwa, mimo tego że przed startem różne myśli przychodziły jej do głowy. Nie podaję czasu, w razie czego Karola sama dopisze :) Gdy już wracaliśmy, na naszej wysokości finiszowała akurat niejaka Pani Janinka, która miała pewnie ponad 70 lat. Na ostatniej prostej dostała takiego przyspieszenia że zawstydziła pewnie wielu moich rówieśników. Tak sobie wtedy pomyślałem o tych wszystkich koleżankach i kolegach, którzy całe życie nic tylko unikali wf-u i w ogóle ruchu jak ognia a potem w wieku 40 lat będą narzekać jakby mieli lat 3 razy więcej. Pani Janinka pokazała jakie to żałosne. Jedno jest pewne - jak dojdzie do apokalipsy zombie, ich zjedzą pierwszych :)
Drugie zawody w tym sezonie uważam za udane. Spełniłem wszystkie założenia przedstartowe, kontrolowałem idealnie organizm, mądrze dostosowałem tempo do warunków zachowując profesorski spokój :) Może dla kogoś to pierdoły, ale ja zawsze przy takich startach jestem tak podjarany, że łatwo mi przedobrzyć. Tym razem jednak udało się i już nie mogę się doczekać kolejnego startu. Podobno trasa Grand Prix w Gdyni ma zostać zmieniona już od Biegu Świętojańskiego - zobaczymy jak to będzie. Tymczasem już za dwa tygodnie Bieg dookoła ZOO w Gdańsku. Nie ma opier... się :)

piątek, 9 maja 2014

Wolny rozruch przed Gdynią

Wczoraj znowu cały dzień w pracy, więc biegania nie było. Tym bardziej dziś miałem duże ciśnienie na lekkie rozruszanie kości. Lekkie, bo już jutro Bieg Europejski w Gdyni, zatem nie mogło być mowy o szaleństwach tempowych i dystansowych. Problemem była jednak pogoda. Od samego rana lało i raczej nie było widoków na poprawę sytuacji. Mieliśmy dziś wrócić z Jastarni do domu, więc trening musiałby się odbyć w miarę szybko lub dopiero wieczorem - po powrocie na Kowale. To drugie odpadało - ryzykowałbym brakiem pełnej regeneracji do jutra. Zatem musiałem liczyć na cud pogodowy :) Taki zdarzył się w okolicach godziny 12:00 kiedy to ulewa zmieniła się w lekką mżawkę. Do wyjazdu zostało jeszcze trochę,zatem szybko się ubrałem i pędziłem już po chwili w stronę Juraty. No właśnie - pędziłem. Pierwszy kilometr minął po 4:22 a planowałem tempo o ok. 30 sekund wolniejsze. Specjalnie założyłem też stare Cortany,bo raz że ciężko w nich już biegać szybko, a poza tym nie będę musiał się stresować czy Virraty do jutra wyschną. Dobrze zrobiłem, bo na drodze było tyle kałuż, że stopy miałem doszczętnie przemoczone już na drugim kilometrze. Tu też postanowiłem zwolnić, czego efektem było... 4:21. Nie rozumiem o co chodzi. Zrozumiałbym gdyby oddech był leciutki jak piórko, ale sam czułem że to nie jest wysiłek na 4:45-4:50 a mimo tego wręcz nie potrafiłem zwolnić. No i tak sobie biegłem, mijały kolejne kilometry a ja powoli się "poprawiałem" czyli zwalniałem. Ósmy km to nawet 4:38. Potem oczywiście lepiej się poczułem i wróciłem na okolice 4:25. Trening był lekki, choć miał być jeszcze lżejszy. Biegło się jednak niesamowicie. Przez większość treningu lekko padało, czasami tylko mżyło a powietrze było tak rześkie i czyste, że miało się poczucie oddychania przez maskę tlenową. Do tego ten zapach.... Naprawdę biegało się mega, mimo że po stałej trasie Jastarnia - Jurata - Jastarnia. Suche dane to 13,78 km w 1h:00m:54s, tempo 4:25, tętno 158. 
Jutro drugi start w tym sezonie biegowym. Nie tylko dla mnie, bo biegnie też Karolina, która w ramach przygotowań wczoraj też przebiegła 10 km w deszczu. Jutro jedziemy razem podbijać Gdynię :) Dziś odebraliśmy też pakiety startowe, co jak zwykle odbyło się bez kolejek, choć z drobnymi problemami :) Okazało się że dawniej upoważnienia do odbioru pakietów można było przedstawiać w wybranej przez siebie formie,a teraz trzeba już było użyć specjalnie przygotowanego formularza. Dobrze że panie wydające pakiety były trochę wyrozumiałe :) Niespodzianką była też obecność Jerzego Skarżyńskiego, który jakby nigdy nic siedział sobie przy tablicach z uczestnikami biegu, sprzedawał i podpisywał swoje książki. Tak mnie to zaskoczyło, że zamiast skorzystać z okazji i zamienić parę słów/cyknąć sobie fotkę,pojechałem do domu :) Tymczasem lekkie nerwy się pojawiają, a ja już nie mogę doczekać się jutra. 

środa, 7 maja 2014

Próba tempa przed Biegiem Europejskim

Od poniedziałku jestem cały czas w pracy. W poniedziałek wróciłem do domu ok. 22:00, o 3:00 w nocy meldowałem się ponownie w pracy i dopiero dziś znowu przybyłem do domu. Tak więc przerwa od treningów trwała dłużej niż bym sobie życzył, zwłaszcza że już w sobotę drugi start w tym sezonie - Bieg Europejski. Skoro w niedzielę robiłem wybieganie, teraz postanowiłem trochę podkręcić tempo i sprawdzić tempo z jakim powinienem wystartować w sobotę. Miałem w zwyczaju robić tak w zeszłym roku przed każdymi zawodami i przyznam że trochę mi to pomagało - wiedziałem na czym stoję i na co mogę sobie pozwolić. Podczas Biegu Urodzinowego w lutym takiej próby nie przeprowadziłem i może dlatego a może nie, spaliłem się w drugiej połowie biegu po zbyt mocnym starcie. Mam zamiar nie powtórzyć tego błędu. Tak więc chwilę po godzinie 20:00 byłem już na trasie. Towarzyszyła mi dziś znowu Karolina, która została uprzedzona wcześniej, że nie będę dziś wielce rozmowny :) Skoro miałem sprawdzić tempo, to zacząłem mocno - 3:47, potem 3:46 i wiedziałem już że będzie mega ciężko. Znowu zamieniłem się w lokomotywę i walczyłem już o każde 100 metrów. Jednak do dziesiątego kilometra trochę tych setek zostało i tak trzeci kilometr zrobiłem jeszcze w 3:41, po czym zatrzymałem się żeby odsapnąć. W tym momencie wiedziałem już że walki o rekord życiowy w Gdyni nie będzie. Żeby to zrobić, musiałbym utrzymać takie właśnie tempo - najlepiej okolice 3:40 -3:45 ale było to dziś niemożliwe. Po chwili odpoczynku zdecydowałem się utrzymywać tempo lekko poniżej 4:00 a zwłaszcza tego tempa się "nauczyć". A dlaczego tak? Tempa 4:50 czy 4:30 znam prawie na pamięć i potrafię bez patrzenia na zegarek stwierdzić czy biegnę odpowiednią prędkością, wiem czy mam przyspieszyć czy może zwolnić żeby taki czas po pełnym kilometrze osiągnąć. Natomiast tempem 4:00 nie biegałem prawie w ogóle i częstotliwość ruchów nie weszła mi jeszcze w głowę, nie wypracowałem jeszcze "automatyki" ruchów. Zdziwiłem się więc, gdy czwarty kilometr pokonałem w 3:57, następny w 3:59, kolejny w 3:58. Potem jednak siły znowu lekko opadły. Czułem że to cały czas ten nieszczęsny zbyt mocny start rzucał cień na moje dzisiejsze cardio. Zwolniłem do 4:06, 4:02, 4:01, zatem notowałem czasy z nieodpowiedniej strony 4 minut. Uspokoił się jednak mój oddech i już wiem że tak mogę śmiało pokonać 10 kilometrów bez większych problemów. Zrobiłem 13,54 km w 53m:30s co dało średnie tempo 3:57 - docelowo doskonale, ale wolałbym żeby było bardziej wyrównane na poszczególnych kilometrach. Endo zanotowało nawet dwa rekordy życiowe - na 3 km nowy rekord to 11m:06s (poprawa o 6 sekund) a Test Coopera zakończyłem z wynikiem 3,23 km. Mam kilka obaw względem sobotniego startu - po pierwsze średnie dzisiejsze tętno to 173 - meega wysokie i boję się że się wypalę zanim dobiegnę do mety. Po drugie - tu na półwyspie teren jest płaski a w sobotę czekają mnie dwa podbiegi - jeden krótki acz dość stromy na ulicy Polskiej, drugi to długi łagodny na ulicy Świętojańskiej. Ciekawy jestem jak zareaguje mój organizm. Mam jednak nadzieję że w miarę się obronię, bo nad podbiegami trochę pracowałem w ostatnim czasie.
Cóż, będzie co będzie, teraz i tak już niczego nie zmienię. Moim celem jest zejście poniżej 40 minut, o biciu rekordu nie mam co myśleć. A i tak będzie bardzo ciężko. Nie są to na szczęście igrzyska olimpijskie i jeśli mi się nie powiedzie to nic wielkiego się nie stanie. Niby to szczera prawda, ale jakoś tak...

niedziela, 4 maja 2014

Dobry biegowy start maja

Jesteśmy w Jastarni. A ostatnio z Karoliną mamy w zwyczaju połączyć aktywność fizyczną - Karolina rower - ja bieganie. Udało nam się wyruszyć w okolicach godziny 19:00, a że dni są coraz dłuższe, mieliśmy sporo czasu do zmroku na trening. Wcześniej planowaliśmy wypad do Helu. To jednak 15 kilometrów w jedną stronę, więc nie zdążylibyśmy i lampka w rowerze niewiele by nam pomogła. Ruszyliśmy więc w stronę Kuźnicy. Muszę się przyznać że pierwsze 4 kilometry były lekką męczarnią bo:
- ubrałem się za grubo
- nie biegałem przez ostatnie 8 dni
- narzuciłem bezsensownie mocne tempo jak na wybieganie
- kolejny raz sparzyłem się na "marketowych bułkach", które znowu dały naprawdę niewiele energii
Może i powodów było więcej, ale to w sumie nieważne. Zatrzymaliśmy się na końcu czwartego kilometra, zdjąłem bluzę, oddałem Karolinie i wystartowaliśmy ponownie. Teraz było znacznie lepiej, a po kolejnym kilometrze, gdy już dotarliśmy do Kuźnicy, o kryzysie mogłem zapomnieć, na szczęście... bo w planach nadal było ponad 20 km. Powrót do Jastarni to coś pięknego - wiatr wiał w plecy, słońce za nimi zachodziło, gadaliśmy sobie i kolejne kilometry mijały nawet nie wiadomo kiedy. Czasy to bardzo regularne okolice 4:35. Dalej nie wiedziałem po co tak szybko, ale... biegłem tak i już. W Jastarni nie robiliśmy żadnych kółek, tylko prostą trasą skierowaliśmy się do Juraty. Karolina poczekała na molo, ja zrobiłem dodatkowe 3 kilometrowe kółko do końca miejscowości i zaczęliśmy wracać. Było nam już naprawdę zimno, nogi mieliśmy już drewniane (Karolina rano już biegała 7 km), ściemniało się już zupełnie i ogólnie chcieliśmy już wrócić do domu i wziąć gorący prysznic. Zrobiliśmy 25,03 km w 1h:53m:40s, tempo 4:32, tętno 151. Co mi dał ten trening? To było mocne rozpoczęcie miesiąca, bardzo mi pomocne żeby dalej śrubować swoje możliwości. Zaspokoiło też moją naturę statystyka, bo przecież "nadrobiłem" kilka kilometrów. No i był to lekkie pobudzenie organizmu przed sobotnim startem. Wiem, że teraz już nic nie poprawię, ale muszę wejść ponownie w "tryb biegania", który objawia się u mnie nie chęcią, a koniecznością zrobienia treningu. W sobotę jednak nie będzie mowy o biciu rekordu na 10 km. Moje 37m:44s to sprawa obecnie dość wyśrubowana i nawet nie będę się oszukiwał że poprawię obecnie ten rekord. Nigdy jednak podczas oficjalnych zawodów nie zszedłem poniżej 40 minut i to właśnie chciałbym poprawić. Mam nadzieję że się uda, a tymczasem praca wzywa...