piątek, 31 maja 2013

Biegowe podsumowanie maja


Maj nie był taki zły. Nie był też rewelacyjny. Ot takie coś pomiędzy marcem a kwietniem. 123,66 km to wynik średni biorąc pod uwagę 164 w marcu i 106 w kwietniu. To jednak tylko kilometraż. Ważne też są przecież czasy. W tym miesiącu pobiłem wszystkie rekordy, na każdym dystansie mam nową życiówkę, oczywiście oprócz maratonu, którego jeszcze nie przebiegłem ani razu. Mój zdecydowanie ulubiony dystans - 10 km poprawiłem majowym rzutem na taśmę, ale udało się. Z tego jestem więcej niż zadowolony.
Zaraz po finiszu w pierwszych zawodach w życiu
Wystartowałem też pierwszy raz w życiu w zawodach biegowych, był to Bieg Europejski odbywający się 11 maja w Gdyni, gdzie nabrałem pewności siebie i doświadczenia. Oczywiście, widzę też słabe strony maja - kilometrów mogło być trochę więcej, treningi powinny być bardziej zróżnicowane, nadal nie ćwiczę interwałów. Pierwsza część maja była tragiczna, pierwszy raz biegłem dopiero po 11 dniach od początku miesiąca. Jest więc co poprawiać i to jest najważniejsze. Nie straciłem zapału do biegania. Ba! nawet się zwiększył, kolano trochę mi odpuściło, choć nie całkiem. Jest dobrze! Dziś pobiegałem sobie bardzo luźno robiąc tylko 10,41 km w 47m:48s. Tempo 4:36,czyli takie moje "standardowe" ostatnio, podobnie jak miejsce - ulubiony staw. Jedynie pora biegu była nie taka jak zawsze, bo wystartowałem po godzinie 9:00. Głód biegania był nie do opanowania, więc zapakowaliśmy się całą rodziną, żona z synkiem ganiali kaczki nad stawem, a ja biegałem w około :) Cóż, pora roku to już taka, że skwar leje się z nieba bez umiaru. Nie przypuszczałem, że będzie aż tak gorąco, ale potraktowałem to jako dodatkowy test wydolnościowy. Wszystko pewnie kiedyś zaprocentuje i nie jest to moje dawne bieganie w klimatyzowanej siłowni. Klasyką więc pożegnałem obecny miesiąc i jestem gotowy na następny!
Cały maj w oczach niewolnika statystyk

środa, 29 maja 2013

Jest komplet rekordów życiowych!

Ostatnimi czasy ostro wziąłem się za poprawianie życiówek. W ostatnich dwóch tygodniach poprawiłem czasy na 5 km oraz w półmaratonie. Moim ulubionym dystansem jest jednak 10 km i z nim wiąże najdalej idące plany jeśli chodzi o postępy w tym sezonie. Wcześniej pisałem już, że chciałbym zejść poniżej 40 minut, co wydaje się mega ciężkie. Ale dziś kolejny kroczek zrobiłem na tej drodze - nowa życiówka! 42:48 to o 24 sekundy lepiej niż ostatnio. W sobotę biłem rekord w półmaratonie, dziś więc pobiegłem znacznie szybciej i choć trening był krótki (10,31 km w 44m:09s), to sprawił mi więcej satysfakcji niż niejedna "piętnastka" czy choćby sobotnie 21 km. Po ciężkim dniu, zaczynając biec ok. godziny 21 miałem jeden cel - zniszczyć się, wypluć płuca na samym końcu i być mokry jakbym wpadł do wody - prawie się udało, bo do 100% możliwości jeszcze trochę brakowało. No właśnie, nigdy nie mam na tyle odwagi, żeby "iść na całość". Nie biegnę nigdy na sto procent, zawsze jest jakiś mały zapasik "w razie czego". Postanawiam więc - niedługo zrobię trening bez jakiejkolwiek asekuracji wydolnościowej czy czasowej czy jakiejkolwiek innej.  Zobaczymy co z tego wyjdzie, wiele raczej nie ryzykuję.
Póki co, jestem bardzo zadowolony z dzisiejszego dnia. Utrzymywałem bardzo równe tempo oscylując w granicach 4:15. Najwolniejszy km to 4:22 a najszybszy 4:11. Biorąc pod uwagę tempo dzisiejszego treningu i trasę (moje osiedle, gdzie pofałdowanie terenu jest dość duże), to muszę przyznać że te 11 sekund to naprawdę mało.  Po bieganiu zrobiłem jeszcze trening z 6 Weidera - tu chcę polecić pewien programik na telefon, który wg mnie przydaje się w dbaniu o brzuch - Hardfox sixpack. Robiłem kiedyś cały cykl i nigdy nie byłem pewny czy utrzymuję się w pozycji 3 sekundy, jak nakazuje autor. Teraz, choć jestem dużym przeciwnikiem takich "programików" na telefony, spróbowałem drugi cykl z pomocą Hardfoxa i zrobiło się trochę przyjemniej.Zapisałem się też wcześniej na zawody w 5 km z cyklu "Dzielnice biegają", o czym wspominałem w jednym z poprzednich postów. Nie wystartowałem jednak w nich (zawody odbyły się w ostatnią niedzielę). Trochę źle się z tym czułem, ale dzięki dzisiejszej przebieżce już mi przeszło. Dziś to chyba bym jeszcze maraton przebiegł!

sobota, 25 maja 2013

Obiecana życiówka

Są takie dni, że nawet do biegania trzeba się zmusić. Tak było dzisiaj. Swoje bieganie potraktowałem "terapeutycznie" mając gdzieś tempo, dystans, czasy i wszystkie inne parametry. Nie obiecywałem sobie niczego, chciałem po prostu żeby mijały kolejne minuty i kilometry. Udałem się nad mój staw, rozciągnąłem się, włączyłem muzykę i endo, no i zacząłem biec. Powoli - 4:41, 4:39, 4:36, 4:37 i 4:49. Potem zacząłem jeszcze zwalniać - 4:48,4:37 i 4:48. Plusem tak spokojnego początku było to, że po 10 kilometrach nie czułem kompletnie żadnego zmęczenia. Nie było sensu zatem przerywać treningu. Kolejne kilometry choć bardzo monotonne, pokonywałem w bardzo równym tempie nie przekraczając 4:50 a dokładniej oscylując w granicach 4:45. Na 17 kilometrze czułem się jeszcze dobrze i postanowiłem przebiec dziś ponad 21 kilometrów. Tak jak wcześniej pisałem - pierwsza próba zmierzenia się z połówką maratonu zakończyła się pobiciem rekordu życiowego.
Tak naprawdę odległość tą przebiegłem w życiu dopiero 3 raz, z czego raz na bieżni, a dziś był ten drugi raz "w terenie". Poprzedni czas - 1:44:47 to bieg częściowo w śniegu, z minusową temperaturą, w starych butach. Teraz warunki było o niebo lepsze, a jedynym utrudnieniem obok zmuszania się do każdego kolejnego kilometra był wiejący dość mocno wiatr. Temperatura to ok. 17 stopni, choć odczuwalna na pewno niższa, lekki deszcz towarzyszył mi tylko przez ok. 2 km.Nowa życiówka to 1h:40m:02s. Niby jest się z czego cieszyć. Te 2 sekundy można było jeszcze uciąć bez problemu, ale kontrolowanie czasu co do sekundy jest bardzo ciężkie korzystając z endo na telefonie zawieszonym w etui na ramieniu. Suche dane to 21,32 km w 1h:41:14 i tempo 4:45. Endorfin dziś jednak zabrakło, powinienem chyba skusić się na maraton, w wydaniu ultra...

wtorek, 21 maja 2013

Spokojne wybieganie w pięknej scenerii

Ukryty widz na mecie :)
Dzisiejszy start i meta
Miałem dziś być w pracy... I byłem, ale tylko do południa. Powstała więc luka, ktorą postanowiłem wypełnić bieganiem. A że jest to czwarty dzień biegania z rzędu, odłożyłem na poźniej zapędy pobicia rekordow, przyspieszania na ostatnich kilometrach czy śrubowania tempa. Zacząłem spokojnie, w pięknej pogodzie - 15 stopni i słońce, do tego lekki wiaterek. Włączyłem endo, muzyczkę i wybiegłem w stronę sąsiadującej z Jastarnią Kuźnicy. Pierwsze kilometry dość spokojnie - 4:32, 4:36, 4:32, 4:31 (najszybszy dziś). Biegłem ścieżką rowerową wzdłuż brzegu Zatoki Puckiej. Widoki dodatkowo poprawialy humor a morski wiatr przyjemnie chłodził. Dobiegłem do Kuźnicy po pięciu kilometrach, pokręciłem się trochę i obrałem kierunek przeciwny. W Jastarni zameldowałem się po dokładnie dwunastu kilometrach. Trochę mało... Zrobiłem więc pięciokilometrową rundkę "honorową" naokoło miasta i zakończyłem dzisiejsze bieganie z wynikiem 17,04 w 1h:20m:01s. Tempo relaksacyjne - 4:42.


Potreningowa własnoręcznie przygotowana regeneracja
Na mecie czekał na mnie moj najmniejszy kibic - Filip wraz z dziadkami :)  Kolana lekko bolały, ale po czterech dniach mają prawo. A jakie plany? Jutro na pewno jestem w pracy przez praktycznie całą dobę, więc przymusowa regeneracja. Dzięki informacji od Małego (biegaczzpolnocy.blogspot.com) zapisałem się dziś na bieg, ktory odbędzie się na dystansie 5 km w najbliższą niedzielę w Gdańsku Wrzeszczu. To bieg z cyklu Biegowego Grand Prix Dzielnic Gdańska. Dla mnie kompletny spontan, ale co tam... Żona zapisała mnie też dzisiejszego dnia na Bieg Świętojański, ktory odbędzie się 21 czerwca na znanej mi z Biegu Europejskiego trasie. Tych zawodow już nie mogę się doczekać! Jako ciekawostkę podam też, że w ciągu ostatnich 4 dni nakręciłem 55 kilometrow, co jest moim  prywatnym rekordem :) Chęć bieganie jest coraz większa!
Wiem, piękne widoki, a zdjęcia jajecznicy :) Moj telefon nie daje rady liczyć trasę w endomondo, odtwarzać  muzyki i robić zdjęć jednocześnie...

poniedziałek, 20 maja 2013

Dyszka w ulewie

Z moim synkiem złożyliśmy dziś wizytę dziadkom. Przybyliśmy wieczorem do mojej rodzinnej Jastarni. Piękna miejscowość, także pod względem tras biegowych. Zabrałem więc ze sobą strój i buty i przed godziną 20:00 byłem już na trasie. Pogoda wręcz idealna - po uplale w czasie dnia temperatura spadła do ok. 15 stopni. Jedynie nadciągające czarne chmury trochę mnie niepokoiły. Krótka rozgrzewka a potem 4:28, 4:30, 4:32. Od samego początku biegło mi się rewelacyjnie. Nie zaprzątałem sobie głowy wynikami,tempem, ale nogi same niosły, lekko jak nigdy. A ból...jaki ból? Czysta przyjemność. Do siódmego kilometra,kiedy to chmury postawiły dosłownie ścianę wody. Nie przeszkadza mi specjalnie lekki deszczyk, nawet trochę orzeźwia,ale ulewa to już delikatny problem. Byłem wtedy ok.1,5 km od domu więc zakręciłem jeszcze trasę powrotną i zameldowałem się u rodziców po 47m:54s z dystansem 10.67 km. Tempo 4:29 - bardzo równe i dziś mało intensywne dla organizmu,szczególnie po wczorajszym treningu. Pierwsze bieganie w ulewie i pierwsze trzeci dzień z rzędu. A to też dlatego,że jutro praca,a jak to ostatnio bywa może ona oznaczać kilkudniową przerwę w bieganiu. Mam wrażenie że im częściej trenuje,tym kolano mniej daje znać o sobie. To rozumiem :)

niedziela, 19 maja 2013

Szybka dziesiątka z życiówką + ważenie kontrolne

Gorąąąąco! Mimo że biec zacząłem ok. 18:45, temperatura była ciężka do zniesienia. Ciężka nie na wolne wybieganie, ale przeszkadzająca w szybkim treningu, jaki na dzisiaj zaplanowałem. Wczoraj i dziś biegałem, jutro też planuję, więc szybsza niż zwykle dyszka pasowała idealnie. Wszak jak już wcześniej wspomniałem, nie ma co nadrabiać straconego kilometrażu. Zamysł był taki, aby zejść na pewno poniżej 45 minut na 10 km i zakończyć trening. Początek był naprawdę obiecujący - 4:12, 4:12, 4:04, 4:12 i 4:14 - bardzo równo i jak na mnie, bardzo szybko. Padł rekord, o czym już wiedziałem nasłuchując komentarzy endo w trakcie biegu. 20:50 to czas lepszy od poprzedniej życiówki na 5 km o 8 sekund. Niby to niewiele, ale progres jest. Wiedziałem jednak że tempa nie utrzymam przez kolejne pięć kilometrów i asekuracyjnie zwolniłem zaraz na szóstym okrążeniu. Na życiówkę na dychę nie było co dzisiaj liczyć, sapałem jak lokomotywa, serce waliło jak oszalałe. Aż żałowałem że nie mam pulsometra, jestem ciekawy jakie tętno pokazałby na początkowym odcinku. Kolejne kilometry mijały zatem na uspokojeniu organizmu i trzymaniu tempa nie przekraczając 4:45  na km. To się udało, bo najwolniejszym było 4:38. 10,62 km w 46m:45s, średnie tempo 4:24. Są inne plusy dzisiejszego biegania - absolutnie nie czułem kolana! Pierwszy raz od kilkunastu treningów! Wiem, nie ma co się podniecać, samo się nie naprawiło, ale co to za uczucie! Druga - endorfiny dziś wystąpiły po treningu w stężeniu zagrażającym trzeźwemu myśleniu. Tak się wykończyłem, że wracałem do domu z wielkim uśmiechem na twarzy przez cały czas. A! to też pierwszy mój trening biegając na zewnątrz z muzyką w tle. Pożyczyłem dziś od żony słuchawki i włączyłem Dj Fresha na telefonie :) Po treningu żona zrobiła mi świetny prezent
- prawdziwy posiłek biegacza - pancakes z syropem klonowym, masłem orzechowym, serkiem wiejskim i dżemem. Siły odzyskałem zatem momentalnie :) No i na koniec z innej beczki - dawno nie kontrolowałem swojej wagi. Od czasu gdy zacząłem chudnąć mam lekką obsesję na jej punkcie i bywało tak, że ważyłem się codziennie. Od jakiś 2 tygodni ze względu na pracę natomiast nic nie sprawdzałem. Do tego w tym okresie biegałem tylko 3 razy. Z lekką obawą dziś rano wszedłem więc na wagę. Wynik jednak mnie zadowolił :) Oznacza to przekroczenie 40 kg zrzuconego balastu! Wrzucam też obiecaną fotkę "przed i po, czyli 110 do 70" Jutro biegam! Nie ma opcji!

sobota, 18 maja 2013

Nowe tereny

Znowu po długiej przerwie w końcu wychodzę pobiegać. Wizyta u teściów sprawiła, że zamiast truptać kolejny raz po okolicy, spakowałem strój do biegania i postanowiłem sprawdzić popularny bulwar nadmorski, który ciągnie się przez całe Trójmiasto. Do tego wczoraj,gdy kończyłem kolejny ciężki tydzień pracy,  poprawiłem sobie humor zakupami w Decathlonie, a dziś jeszcze w Go Sport. No i tak stałem się właścicielem nowego longsleev'a adidasa, czapki Asics i krótkich spodenek Kalenji. Trzeba było zatem przetestować świeży sprzęt. Trasę zacząłem w samą porę, co miało się okazać później. Start z parkingu na końcu Jana Pawła II w Gdańsku, gdzie kiedyś co środę przesiadywałem jeżdżąc na motocyklu, no i skierowałem się w stronę morza. Pełno ludzi - tego się spodziewałem, ale 29 stopni w cieniu i kompletnej duchoty już nie. Niemniej jednak zacząłem bardzo mocno: 4:25,4:20,4:23,4:20 i 4:29 to czasy pierwszej piątki. Płuca podpowiadały,że nie jest to zdecydowanie tempo na dziś, więc musiałem zwolnić. Tym bardziej, że biegłem po zupełnie nowym terenie, oddalałem się też nieustannie od samochodu, więc w razie dużych kłopotów z kolanem nie miałbym jak dostać się z powrotem. Ból "jak na złość" dziś nie dokuczał specjalnie. Co prawda czułem kolano, w okolicach ósmego kilometra nawet zabolało trochę mocniej, ale potem wszystko się ustabilizowało, tak jak na poprzednim treningu. Na dziewiątym km natrafiłem na koniec ścieżki i strome drewniane schodki - świetny test kondycji po takim dystansie. Tempo podbiegu wyszło całkiem całkiem, ale gdy byłem już na górze siły trochę opadły i musiało minąć kilkaset metrów, żebym doszedł w pełni do siebie. Widać gołym okiem braki w tej kwestii i będę musiał nad tym popracować.
Nowy sprzęt na poprawę humoru :)
 Po tym podbiegu droga zamieniła się w żwirową/kamienną i z metra na metr robiła się coraz bardziej miękka. Nie byłem pewny czy jest ona otwarta dla użytkowników i czy dobiegnę nią gdziekolwiek. Ponieważ temperatura dawała znać o sobie, zawróciłem. Potem jeszcze tylko zbieg po tych samych schodach i w drogę. Wszystko to jednak działo się na jednym kilometrze, więc czas kilometra nr 9 był tragiczny - 5:51 i był to zdecydowanie najwolniejszy odcinek dzisiejszego treningu. Druga połowa biegania to już trochę wolniejsze tempo, czasy w okolicach 4:50, raz przekroczyłem też pięć minut. Przeciągnąłem też trochę dystans na samym parkingu, żeby dobić do 17 km. Endo pokazało 17,09 km w 1g:21m:24s, a średnie tempo wyniosło 4:46. Przy takiej pogodzie nie ma co narzekać, choć mogłem trafić gorzej. Po 15 minutach od zakończenia treningu zaczęło tak lać i grzmić, że gdybym został na trasie, z biegania zrobiłoby się pływanie. Chodzi mi po głowie "skoro 17,to dlaczego od razu nie 21km", ale jutro zaliczyłbym pewnie mięśniowy zgon, a tak może uda się wyprowadzić 4 litery na kolejną przebieżkę. Dobra wiadomość dla mnie - czerwiec szykuje się zdecydowanie bardziej obfity w treningi - najintensywniejszy etap w pracy kończy się dokładnie 25 maja.

niedziela, 12 maja 2013

A co tam...

Wczorajsza rywalizacja. Mina pierwszorzędna

Wiem, złota zasada treningowa głosi, że straconego kilometrażu się nie nadrabia. Potraktowałem dzisiejsze bieganie jednak jako taki spokojny truchcik nie mający nic wspólnego z trenowaniem. Czyli wolne tempo, bez planu na dystans i jedynie nie przekraczać 5 minut na km. Wybrałem się nad "swój" staw i gdy dotarłem na miejsce zorientowałem się że zawsze biegałem wokół niego zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Dziś zatem wyruszyłem w odwrotnym kierunku. Pierwsze km mijały w okolicach 4:30, więc tempo jak na luźne wybieganie całkiem przyzwoite. Na 6 kilometrze standardowo kolano. Ból pulsował, czasami mocno dokuczał i spowalniał. Najgorzej było na 9,10 i 11 kilometrze - 4:43, 4:49 i 4:53 to czasy tych okrążeń, więc było widać że coś jest nie tak. Potem jednak ból się "ustabilizował", tzn. przestało kłuć i tylko czułem kolano, czasami nawet drugie. Biegło się jednak coraz lepiej, niby miałem już kończyć ale "jeszcze jeden kilometr, jeszcze tylko dokończę okrążenie" i wyszło 16,09 km w czasie 1:15,22 - średnie tempo 4:41. Korci mnie żeby zaatakować mój słaby rekord półmaratonu. Przy obecnym tempie na treningach próba taka powinna udać się za pierwszym podejściem, jeśli tylko kolano pozwoli. Czuję się wydolnościowo w miarę mocny i trochę ograniczony przez dokuczający ból. Zobaczymy jak się sytuacja rozwinie, ale niedługo planuję dłuższe wybieganie. Póki co znowu prawdopodobnie maraton w pracy, więc słabiutko. Dziś też przetestowałem dzisiejszy nowy nabytek - longsleeve biegowy, który dostałem dziś od żony. Sprawdził się świetnie i przyznam że jednak czuć różnicę między koszulką Kalenji za 10 zł a czymś 10 razy droższym. Dzięki uprzejmości Pati - dziewczyny Michała z blogu biegaczzpolnocy.blogspot.com wrzucam też zdjęcie, na którym widać moją walkę na wczorajszym biegu. Sorry za minę, ale nie wiedziałem że jestem fotografowany :)

sobota, 11 maja 2013

Bieg Europejski Gdynia 2013

...i to jako pierwsze bieganie po przerwie. Cóż, takiego pauzowania to się nie spodziewałem. Tak jak wcześniej pisałem - 28 kwietnia robiłem kolejny tatuaż. Wg prawideł pielęgnacji dziary, trzeba unikać
intensywnego wysiłku fizycznego przez tydzień od wykonania tatuażu. Tak przepadło kilka treningów trafiając akurat w długi weekend majowy - choć w moim przypadku tylko 3 dni wolne. Od następnego tygodnia, czyli tego, który właśnie się kończy, zacząłem kolejny maraton w pracy  - od poniedziałku do piątku 24h na dobę. Takim sposobem mój pierwszy zaplanowany start biegowy w życiu zbliżał się wielkimi krokami, a ja w ogóle nie trenowałem. Byłem trochę przerażony. Niby plan był taki, żeby tylko dobiec, ale startowałem w sektorze czasowym 45-50 i w takim też czasie chciałem się najchętniej zmieścić. O pobiciu życiówki 43:12 nawet nie marzyłem, bo byłoby to wręcz zaprzeczeniem sensu harowania na treningach. Skoro nie trenowałem, to efektów też być nie mogło. Korki w centrum Gdyni i zastawiony każdy skrawek ziemi, sprawiły że dojechałem prawie na ostatnią chwilę przed startem. Zaparkowałem samochód ok. 1,5 km od Skweru, a że do startu zostało ok. 12 minut, postanowiłem rozgrzać się przebiegając ten dystans. Dotarłem na start jakieś 5 minut przed odliczaniem, bez rozgrzewki jako takiej, ale pozytywnie nastawiony. Ogrom ludzi, to pierwsza myśl... Ciasnota na starcie, masa ludzi dookoła w sprzęcie Asics, Saucony, Brooks, z zegarkami gps, pulsometrami. Dziwnie się trochę czułem, bo "wizualnie" wyglądali na bardziej zaprawionych. Wreszcie strzał z ORP Błyskawica i ruszyliśmy. Po 300 metrach wiedziałem już, że nawet gdybym chciał pobić życiówkę, byłoby to dziś bardzo trudne. Wielki tłok sprawił, że przez pierwszą minutę lub dwie można było sobie iść pieszo z prędkością 5-6 km/h. Dużo ludzi z mojego sektora zaczęło przeć do przodu, ja zacząłem umiarkowanie, ale wypatrzyłem kilka "specyficznych" osób, którzy startowali obok mnie i pilnowałem, żeby nie tracić zbytnio do nich dystansu. Na 3 km lekki dramat - odzywa się noga. Po dwóch tygodniach przerwy dalej to samo... Postanawiam jednak, że za wszelką cenę dobiegnę, choćbym miał utykać przez 5 km. Jednak przy każdej próbie przyspieszenia, zostaję skarcony ostrym bólem kolana i jakby bardzo krótkim paraliżem całej prawej łydki, oczywiście co jakiś czas, a z każdym krokiem lekkie kłucie męczy prawą stronę prawego kolana. Także na 3 km zaczynam dostrzegać, że niektórzy mocno przedobrzyli start i musieli się zatrzymać i odpocząć. Zacząłem też wyprzedzać innych zawodników. Przesuwam się systematycznie do przodu, także na podbiegu, ruszam się po całej szerokości trasy z lewej na prawą i szukam luk do przedostania się dalej. Noga dalej boli, ale słyszę jak endo podaje kolejne czasy okrążeń. Słabo - 5:05 to startowy, więc go nie liczę, ale potem 4:31, 4,25 i 4:52 oraz 4:44. Przyznam że nie studiowałem w ogóle trasy i nie wiedziałem jak wygląda trasa w drugiej połowie biegu. Postanowiłem jednak zaryzykować i gdy tylko dostałem się na ulicę Świętojańską, trochę przyspieszyłem. Tu poznałem piękno rywalizacji. Przerzedziło się mocno i można było na luzie wyprzedzać, a fakt że cały czas wyprzedzałem, dodawał mi podwójnej siły.
Przyczyna dłuższej przerwy,
nieskończona...
Do tego kibice, niby nikogo z nich nie znałem, ale było to bardzo miłe... 4:26,4:34, 4:32 to kolejne kilometry, ale liczyło się już dla mnie tylko kolejne wyprzedzanie. Gdy wbiegliśmy na bulwar nadmorski i zaczęliśmy zbliżać się już do mety, wykrzesałem z siebie jeszcze trochę siły korzystając z tego, że kolano przestało się intensywnie odzywać. 2 ostatnie km to najszybsze odcinki dzisiejszego biegu. Dziewiątka to 4:20 a dziesiąty to 4:12. Oczywiście wszystko wg endomondo. Czas końcowy podaję już wg chipa jako oficjalny widok zawodów - 46:13 co dało 706 miejsce. Startowało ok. 3800 osób, z czego dobiegło 3200. Nie jest źle jak na pierwszy raz. Tym bardziej, że popełniłem kilka błędów. Tak przynajmniej myślę, a na pewno planuję zmienić kilka rzeczy. Pierwsza to strefa czasowa. W formularzu zgłoszeniowym organizator pytał o najlepszy uzyskany czas na 10 km. Podałem 45 minut, co było  wynikiem zbliżonym rzeczywiście do życiówki. Problem jednak polegał na tym, że za dużo dziś wyprzedzałem, traciłem czas blokowany na wąskich odcinkach i zużywałem siły na bieganie po szerokości toru szukając luk. To była świetna zabawa, ale wpływ na uzyskany czas miała zdecydowanie negatywny. Nie wiem, może w przyszłych zawodach spróbuję w szybszym sektorze, zobaczymy. Druga sprawa - na bieg przyjeżdżam zdecydowanie szybciej - pełna rozgrzewka musi być. Dziś zabrakło czasu na rozgrzanie mięśni, na toaletę, było za to mnóstwo nerwów czy w ogóle zdążę. Trzecia sprawa - w takiej temperaturze koniecznie czapka biegowa z daszkiem. Słony pot wpadający w oczy to moja zmora jeszcze z czasów trenowania koszykówki w liceum. Dziś przypomniało mi się trochę łącznie z palącym słońcem. Czwarta - trzeba powoli rozglądać się za zegarkiem z gps, bo telefon z endo na zawodach nie sprawdza się specjalnie. Podsumowując więc, jestem zadowolony na jakieś 80%. Zobaczyłem "na żywo" jak to wygląda, przekonałem się że nie ma się czym stresować. Wiem już na co zwracać uwagę i że psychika nie płata mi figli pod wpływem stresu - bardzo bałem się że wybiegnę jak szalony gdy będą mnie mijali kolejni biegacze i przeholuję. Tak się jednak nie stało, a te 20% brakujące do pełnej ekscytacji, to czas i fakt że moc była dziś ogromna, a noga i strach trochę nie pozwoliły. Już niedługo Bieg Świętojański na tej samej trasie. Tam już pokuszę się chociaż o złamanie 45 minut. Z racji tego, że długa przerwa, wrzucę zdjęcia :)