poniedziałek, 18 maja 2015

I PZU Maraton Gdańsk 2015


No to jestem! Cały i zdrowy, niepołamany i bez zakwasów! Udało się, jestem maratończykiem!
 Na początek jednak jeszcze wspomnienie o ostatnim treningu przed TYM dniem. W piątek zrobiłem sobie jeszcze spokojne 16 km w tempie 4:34 co miało na celu pozostanie w trybie gotowości. Tak jak pisałem w ostatnim poście - poczytałem trochę jak ma wyglądać ostatni tydzień przed maratonem i wyszło na to, że trzeba się trochę bardziej oszczędzać. Zadowoliłem się więc tylko dwoma treningami. Jednak w sobotę zamiast się regenerować i mentalnie przygotowywać, musiałem stawić się w pracy. Pech chciał, że wróciłem do domu o 23:20 więc przynajmniej nie było czasu na rozmyślania i teoretyzowanie. Po prostu nastawiłem budzik i zasnąłem w 5 sekund, zmęczenie dało o sobie znać. Rano obudziłem się z lekkimi obawami. Spowodowane były one prognozami pogody, które mówiły o silnym wietrze i deszczu przewidzianymi na niedzielę. Gdy tylko zacząłem ogarniać ranną rzeczywistość, usłyszałem że rzeczywiście na dworzu wieje ostro. No cóż, przynajmniej nie padało... póki co... Wciągnąłem tradycyjne śniadanie, nawodniłem się, spakowałem i ruszyłem do samochodu. Dzięki mojej Żonie i Synkowi nie musiałem zrywać się z łóżka godziny wcześniej - to oni w sobotę za mnie odebrali pakiet startowy. Byłem więc gotowy na największą przygodę w mojej biegowej karierze.
41 km
 Dojechałem na miejsce, udało mi się zaparkować 400 metrów od Amber Expo, więc miałem sporo czasu na przygotowania. Dobrze, bo do samego końca kombinowałem z ubiorem. Zastanawiałem się, analizowałem, ale dochodziłem i tak do wniosku że przecież nie mam żadnego doświadczenia w doborze ubrania na tak długi wysiłek. Ostatecznie założyłem cienką koszulkę New Balance, na to lekką bluzę tej samej marki, spodenki kompresyjne CEP kupione niedawno w Biegosferze (wkrótce relacje z testów wszystkich tych ciuchów), opaski kompresyjne no i buty - monotematycznie New Balance Fresh Foam Zante,na głowę natomniast nałożyłem Buffa ze względu na silny wiatr. Wahałem się bardzo co wybrać, jednak co do obuwia nie miałem wątpliwości, to naprawdę dla mnie idealny but na takie okazje. Ale wracając... Tak wystrojony przechadzałem się po halach, gdzie wystawiały się różne firmy związane z bieganiem lub też związane trochę mniej. Nie będę przynudzał co
dokładnie tam widziałem, każdy kto jest zainteresowany pewnie i tak wie. Zauważyłem jednak kilka ciekawych osób - Przemysława Babiarza na przykład :) Spotkałem też Michała Sawicza (biegaczzpolnocy.blogspot.com) i naprawdę pełen szacun za to, na jakim etapie jest teraz medialnie ten biegacz. Wywiady, mnóstwo osób które go zna, kojarzy, które zainspirował do "wzięcia się za siebie", naprawdę mega fajna sprawa.No ale minuty leciały i przyszedł czas rozgrzewki. Na szczęście zacząłem ją względnie szybko i dostałem bardzo ważną informację od swojego organizmu - jednak ubrałem się za ciepło. Nie zawsze, ale wybitnie w tym przypadku przezorny Karol w ostatniej chwili biegiem wrócił do samochodu, gdzie miał rzeczy na zmianę i bluzę zamienił na sprawdzony longsleeve Adidasa. Na starcie stawiłem się dosłownie 5 minut przed rozpoczęciem wyścigu.
Pozdrawiam tu Tri Wiatraki
Zaczęło się. Milion obaw, myśli i planów działania przeszło mi przez głowę w tej jednej chwili, ale nie było odwrotu. Trzeba było się trzymać tego, co ustaliłem - biegnę na 5 min/km co powinno dać wynik na poziomie 3:30:00 z małą górką. Oczywiście pod warunkiem że nie wymięknę, że nie złapie kontuzji, nie spotkam się ze osławioną już ścianą na ostatnich kilometrach. Właśnie o tych warunkach rozmyślałem przez pierwsze kilkadziesiąt minut. Wszystko toczyło się w zwolnionym tempie. Nie ze względu na nudę oczywiście. Po prostu o wszystkim trzeba było myśleć w perspektywie kilku godzin biegu a nie ok. 40 minut jak miało to miejsce podczas biegów na 10 km. Pierwszy odcinek był mi bardzo znany. Dłuższy czas codziennie dojeżdżałem ulicami Marynarki Polskiej i Jana z Kolna do pracy. Po drodze zahaczyliśmy o Europejskie Centrum Solidarności - naprawdę fajny pomysł z biegiem wewnątrz budynku. Potem wpadliśmy na starówkę. Minęło kilka kilometrów i byłem umiarkowanie zadowolony. Z jednej strony czułem jakby tempo 5:00/km było tego dnia szybsze niż myślałem. Nie miałem zadyszki, ale nie biegłem na totalnym luzie. A tego właśnie oczekiwałem
po tej strategii. Cieszyłem się natomiast z faktu, że oszczędzała nas bardzo pogoda. Co prawda trochę wiało, ale świeciło też słońce, a osłonięci wysokimi budynkami starego miasta mieliśmy warunki wręcz idealne. Notowałem czasy w okolicach 4:52, było dobrze. Sytuacja nieco się pogorszyła gdy wbiegliśmy na Aleję Niepodległości przechodzącą w Grunwaldzką. Było bardzo ciasno, wiatr wiał w twarz ale zmęczenia jeszcze nie czułem. Zauważyłem natomiast Pacemakerów na 3:30:00. Postanowiłem się ich trzymać. W międzyczasie dowiedziałem się założony przez nich czas to czas brutto. Miałem więc lekki zapas i strasznie mnie to cieszyło. Na skrzyżowaniu Grunwaldzkiej z Wojska Polskiego moja kochana Żona wraz z
Mina na mecie bezcenna :)
koleżanką Emą dojrzały mnie w tłumie i zaczęły głośno dopingować. Bardzo dziękuję i doceniam, szczególnie biorąc pod uwagę "Panieńskie" dzień wcześniej :) Był też transparent, ale oczywiście ja go nie zauważyłem. Mam jednak fotkę i zamieszczam ją jako dumny mąż. Kolejne kilometry za mną, trochę kłuły kolana, ale to nie było nic niepokojącego, nic nowego. Póki co wszystko szło zgodnie z planem. Przed wjazdem do Sopotu zmieniliśmy w końcu kierunek biegu i skierowaliśmy się w stronę Ergo Areny. Gdy tak zbiegaliśmy z górki, zauważyłem że przed pacemakerami biegnie bardzo mało osób, podczas gdy my kotłujemy się tutaj na paru metrach kwadratowych. Będąc już na Rzeczypospolitej zaryzykowałem wyprzedzając całą grupę i zacząłem sam nadawać sobie tempo biegu. Jak się potem okazało, to był przełomowy moment. Im szybciej biegłem, tym lepiej się czułem. Poruszałem się już tempem w okolicach 4:45/km a minęła już połowa dystansu. Rozważałem w głowie wtedy różne opcje, obawiałem się że przesadzę i będę pokutował 10 kilometrów dalej. Jednak nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował. Poczułem dużą moc w mięśniach. Tak, jakby ktoś wstrzyknął jakiś steryd do obiegu. Niósł mnie doping kibiców, atmosfera i presja. Tu muszę się przyznać, że tą presję wykreowałem sobie sam. Nikt nie wymagał ode mnie niczego podczas tej próby. To ja narzuciłem sobie pewne minimum i chciałem zrobić dosłownie wszystko żeby się udało. A udawało się... Straciłem już z oczu grupę biegnącą na 3:30, doganiałem
Świetny pakiet startowy
kolejnych biegaczy, wyprzedzałem a sam wyprzedzany nie byłem. Dostałem drugie życie i wykorzystywałem to najlepiej jak umiałem. Dopiero na 34 kilometrze zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Do mety zabrakło tak niewiele, a najgorsze miało nadejść. Widziałem biegaczy leżących na trasie, idących, krzyczących z bólu po skurczach mięśni. Bałem się że spotka to też mnie. Ale nie spotykało. Na przedostatnim kilometrze miła niespodzianka - bieg przez murawę stadionu PGE Arena. Naprawdę robiło wrażenie i pozwoliło choć na chwilę zapomnieć o zmęczeniu. No i została ostatnia prosta. Spotkałem kolejny raz Biegacza Z Północy, wymieniliśmy uprzejmości i ruszyłem ku mecie. Jeeeeeest!
Czas netto 3h:22m:32s to mój oficjalny wynik. Jest lepiej niż dobrze. Nie narzekam więc, bo naprawdę nie mam na co. Forma rewelacyjna, strategia okazała się całkiem sensowna. Pogoda może nie rozpieszczała, ale też nie przeszkadzała zbyt mocno. Muszę powiedzieć też kilka słów o organizacji. Jestem pod wrażeniem wysokiego poziomu dopracowania imprezy. Pierwsza edycja a (prawie) wszystko na najwyższym poziomie. To "prawie" dotyczyło tylko braku bananów dla później dobiegających zawodników. Tak przynajmniej wynikało z ich późniejszych relacji. Reszta na szóstkę, brawo Gdańsk! Brawa też dla kibiców, którzy bez względu na wiek, ograniczenia, pogodę itp. dali czadu!
Warto było...
Na koniec czas na przemyślenia. Okazało się że jestem lepszym biegaczem niż ten, za jakiego się do tej pory uważałem. Przebiegłem maraton, jestem maratończykiem i z czystym sumieniem mogę nazwać się też biegaczem, a nie tylko kimś biegającym sobie tu i tam. Uwielbiam to! Uwielbiam biegać! Na treningach, wybieganiach, zawodach, w dzień i w nocy. Zawsze i wszędzie. Każdego dnia rozmyślam o tym kiedy by tu trochę potruchtać, martwię się czy starczy mi czasu na kolejne kilkanaście kilometrów. Mus (chudnięcie) zamienił się w hobby, hobby w pasję, a pasja w niesamowicie przyjemną chorobę. Tak, do tych wszystkich wniosków doszedłem właśnie teraz, po maratonie. To piękna chwila, na którą czeka każdy kto zaczyna biegać a mnie zmusiła też właśnie do takich refleksji. Muszę, a przede wszystkim chcę kontynuować to co robię, ale czerpać z tego radość jeszcze większymi garściami. Chcę brać udział w jak najliczniejszych zawodach, kończyć kolejne maratony. Moja rodzina, dzieci to naprawdę wielkie szczęście. Kocham z nimi przebywać, ale bieganie to coś... coś takiego mojego, osobistego i nie chcę się tym rozstawać nigdy...

ps. Dziękuję wszystkim za liczne gratulacje, jest mi naprawdę bardzo miło. Dziękuję też Karolinie za to, że była i jest cierpliwa i wyrozumiała, za kibicowanie i ogarnianie życia codziennego podczas gdy ja sobie biegałem :) Kocham Cię Kochanie :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz