niedziela, 25 maja 2014

Bieg Dookoła ZOO Gdańsk 2014

Bieg inny niż wszystkie - tak reklamowane było wydarzenie w Gdańsku pt. "Bieg Dookoła ZOO" i takie też było rzeczywiście, choć z zupełnie innych powodów niż te, o których wspominał organizator w materiałach promocyjnych. No bo w zasadzie jakie dla biegacza ma znaczenie, że gdzieś tam w bliższej lub dalszej odległości usłyszy dźwięki wydawane przez małpy/tygrysy czy inne słonie. Czasu na zwiedzanie też raczej nie było i zdecydowanie lepiej (i taniej, ale o tym później) byłoby po prostu wziąć ze sobą rodzinę i udać się na tradycyjną wycieczkę. Można się pochwalić, że biegło się po terenach, które nie są udostępnione do tego celu na co dzień, ale to też nie sprawia że myślimy o biegu jako unikatowym. To jednak szczegóły, a najważniejsza jest przecież dobra zabawa i myślę że to się udało.
Dzień wcześniej pojechaliśmy znowu do Jastarni, bo miasto gdy temperatura przekracza 30 stopni nie jest najlepszym miejscem, szczególnie dla dzieci. Karolina zrezygnowała ze startu, więc dowiedziawszy się że mam wolne w pracy, zostałem sam na placu boju. Musiałem wyruszyć już o 7 rano, ale nie przeszkadzało mi to jakoś, bo przeważnie wstaję jakieś 2 godziny wcześniej. O 8:15 byłem już na miejscu, a że odebrałem pakiety startowe już w czwartek, mogłem skupić się już tylko na rozgrzewce. Pierwsze wrażenie - mało ludzi
w porównaniu do Grand Prix Gdyni. Organizator pisał coś o 1500 miejsc, które rozeszły się momentalnie, ale bieg ukończyło dokładnie 361 osób. To akurat duży plus, gdyż trasa mogłaby nie pomieścić momentami czterokrotnie większej liczby uczestników. Biegacze mogli rozgrzać się na własną rękę, albo skorzystać z krótkiego treningu Zumby. Ja wybrałem to pierwsze :) Z 5 minutowym opóźnieniem, tj. ok. 8:50 udaliśmy się na linię startu i po chwili ruszyliśmy. Nie było stref czasowym, bo w zasadzie nie były potrzebne. Już po pierwszym kilometrze każdy znalazł mniej więcej swoje miejsce w peletonie i można było walczyć już o czas i wymijać ewentualnie tylko pojedyncze osoby. Przeszkadzała już na początku pogoda - co prawda świeciło słońce, ale temperatura była stanowczo za wysoka. Oddychało się bardzo ciężko, w powietrzu czuć było nadchodzącą gdzieś daleko burzę. Pierwszy kilometr w czasie 4:21 nie zapowiadał walki o czas a potem zrobiło się jeszcze gorzej. Chęć uzyskania wyniku w okolicach 40 minut szybko przeobraziła się w walkę o zejście poniżej 45 minut. Tymczasem notowałem coraz gorsze czasy - 4:41, 4:42, 5:21. Może nie biegło się dobrze, bywały na pewno lepsze dni, ale wiedziałem już wtedy że z garminem nie wszystko jest w porządku. Znam już na tyle swój organizm, żeby wiedzieć że to gps pogubił się w gęstym lesie. Dystans wyświetlany przez zegarek nie pokrywał się też z tabliczkami z kilometrażem i choć trasa nie miała atesty PZLA, różnice był zbyt duże. Na szóstym kilometrze, po n-tym podbiegu dopadła mnie kolka, pierwszy raz chyba od pół roku! Myślałem sobie że to przecież niemożliwe - walczę z samym sobie, jest miliard stopni, dobry wynik umyka mi z każdym metrem a tymczasem jeszcze to. Ból nie ustępował przez 2 kilometry, a ja zgięty jeszcze zwolniłem i biegłem dalej przed siebie. Sytuację ratował tylko fakt, że większość trasy była zacieniona. Gdyby nie to, wielu uczestników zapewne nie ukończyłoby biegu. Od szóstego kilometra biegłem praktycznie sam, nie widząc nikogo innego w promieniu 300-400 metrów. Na metę wpadłem z czasem 44m:38s. To już poprawione oficjalne dane z chipa. Wynik delikatnie mówiąc nie powala, ale nie moglo być inaczej. Pogoda oraz profil trasy nie sprzyjały życiówkom i byłem tego świadomy jeszcze przed rozpoczęciem zmagań. Zachowałem więc spokój i nie przeszarżowałem. Po jakimś czasie dowiedziałem się że i tak zająłem 21 miejsce OPEN i 4 miejsce w kategorii wiekowej. Cóż, biorąc pod uwagę że średnie tętno to 167 uderzeń na minutę, mogłem jeszcze przycisnąć trochę. Mądry jednak Karol po szkodzie :)
Jak ocenić ten bieg? Może zacznę od minusów: największym i najczęściej wypominanym przez biegaczy było bardzo wysokie wpisowe. 69 zł to rzeczywiście sporo, mimo że pakiet startowy był dość bogaty.
Koszulka techniczna,  bilet do zoo, woda, batonik, plakietka z numerem i chipem, agrafki i kilka ulotek reklamowych nie usprawiedliwiają takiej kwoty niestety i wiem że część ludzi zrezygnowało ze startu właśnie ze względu na to wpisowe. Organizator tłumaczył się, że przecież wszystko kosztuje. Wydaje mi się to dziwne, skoro za start w innych biegach na 10 km trzeba zapłacić 20-30 zł a na oficjalnym profilu facebookowym informowano o kolejnych sponsorach dołączających do imprezy. Skoro sponsor, to sponsoruje i biegacz nie musi już tego robić wyłącznie z własnej kieszeni. Cóż jednak zrobić, każdy z nas zapisujących się zgodził się na takie warunki, więc sam osobiście nie będę jęczał. Co do innych minusów - znikoma ilość kibiców na trasie, nie było takiego klimatu jaki panuje np. na wspomnianym już cyklu w Gdyni. Na mecie nie było też miejsca gdzie można by było odsapnąć i schować się w cieniu. Dlatego też szybko ruszyłem do samochodu i pojechałem do domu. Plusów jednak też było całkiem sporo: malownicza trasa, niestandardowe miejsce, możliwość uczestniczenia w zawodach całej rodziny... No i te przyziemne, jak ładna koszulka czy bardzo fajny medal.
Bieg ten miał być tylko odskocznią od codziennej rutyny. Nie liczyłem tutaj na walkę o czas, na przekraczanie własnych możliwości. Z takim nastawieniem pojechałem do Gdańska i nie rozczarowałem się. Na miejscu zastała mnie dobrze zorganizowana impreza, która nauczyła mnie nieco pokory. Leśna miękka trasa z kilkoma górkami to nie to samo co bieganie po ulicy i trzeba naprawdę sporo wysiłku żeby zaadoptować się do takich warunków. Wszystko zatem przede mną. Tymczasem po biegu udałem się na Kowale,spakowałem szosówkę do samochodu i ruszyłem do Jastarni... 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz