niedziela, 11 maja 2014

Bieg Europejski Gdynia 2014

Trochę spóźniona relacja, ale już się tłumaczę :) Z tego powodu iż startujemy oboje, musieliśmy zostawić dzieciaki pod czyjąś opieką. Pomocna okazała się teściowa,  u której przy okazji zostaliśmy aż do niedzielnego wieczora. Do tego doszedł rodzinny wypad, no i wyszło tak, że piszę dopiero teraz.
Pogoda od sobotniego rana zmieniała się co 10 minut. Gdy wstaliśmy, było piękne słońce. Pół godziny później słońca nie było, potem pojawiły się czarne chmury. Gdy jechaliśmy do Teściów, już kropiło a gdy wyjeżdżaliśmy do Gdyni, lało. Ja byłem zdeterminowany, Karolinie nie w smak był deszcz, ale z drugiej strony faktycznie, tak jak mówiła - przyjemność biegu w ulewie niewielka. Mądrzejsi o doświadczenie wyjechaliśmy ok. 11:40 podczas gdy start biegu zaplanowano dopiero na 13:00. Efekt był taki, że do Gdyni dotarliśmy ok. 12:10, ale zaparkowaliśmy dopiero 15-20 minut później. Tym razem było naprawdę sporo krążenia w poszukiwaniu miejsc parkingowych. W okolicach Gemini znaleźliśmy się ok. 12:35. Gdy do startu zostało 15 minut, rozeszliśmy się na rozgrzewkę i udaliśmy się do stref czasowych. Biegaczy oczywiście tysiące, klimacik super jak zawsze, więc nic tylko czekać na start i biec. Drugi raz startowałem ze strefy 35-40 minut co było doskonałym wyborem. W porównaniu z moją "dawną" 40-45, tutaj jest 3 razy mniej osób i w zasadzie nie trzeba w ogóle kluczyć między innymi gdy ustawiłem się na przodzie strefy. Punktualnie o 13:00 strzał z ORP Błyskawica i ruszyliśmy. Ostatni środowy trening dał mi pewien pogląd na tempo pierwszych kilometrów. Postanowiłem więc nie napalać się na początku i schodzić minimalnie poniżej 4:00 na km. Pierwszy udało się zrobić w 3:52, co bardzo mi się spodobało zważywszy na dwa wąskie gardła i spory tłok panujący na starcie. Potem pierwszy delikatny podbieg przed Urzędem Morskim i drugi kilometr w 3:49. Ulica Polska to zawsze jeden z moich najszybszych odcinków - tym razem 3:49. Przez chwilę pomyślałem czy jednak by nie zaatakować rekordu życiowego . Szybko jednak porzuciłem tą myśl. W głowie znowu pojawił mi się środowy trening,gdy po trzech kilometrach tylko delikatnie za mocnego tempa, nie byłem w stanie biec dalej bez odsapnięcia. Tutaj nie mogłem sobie na to pozwolić, więc trzymałem się dalej, tym bardziej że podbieg na ulicy Świętojańskiej był coraz bliżej. Gdy tak wracałem ulicą Waszyngtona w pamięci pojawiły mi się też chwile na tym samym odcinku w lutym na Biegu Urodzinowym. Wtedy byłem już tutaj "załatwiony" notując coraz gorsze czasy w granicach nawet 4:30. Teraz czułem się o niebo lepiej. Kontrolowałem swoje ciało i wysiłek jak nigdy i gdy tętno tylko lekko skakało powyżej założonej średniej, natychmiast zwalniałem. Nie musiałem przy tym korzystać nawet z pulsometru, czułem to od razu całym sobą. Tak więc w niezłej kondycji rozpocząłem lekką, ale dość długą wspinaczkę po ul. Świętojańskiej. Nie było lekko, odcinek ten dłuży się i dłuży. Jednak niewątpliwym plusem jest multum kibiców tam stojących i głośno dopingujących.
Prawie na samym końcu dochodzi mega fajny pit stop Biegosfery z głośną, zagrzewającą do walki muzyką (współczuję trochę okolicznym mieszkańcom :)). To był najwolniejszy kilometr tego dnia - 4:01. Na szczęście jedyny powyżej 4 minut. Gdy zbiegałem już w stronę odcinka nadmorskiego nie byłem już w tak rewelacyjnej formie. Kusiło mnie znowu żeby przyspieszyć, ale serducho waliło zbyt mocno i często żeby się na to pokusić. Uspokoiłem więc trochę organizm i gdy zaczął się już powrót na Skwer, byłęm gotowy znowu walczyć. Ostatnie km to 3:49 i 3:43 - chyba najpiękniejsze z całego biegu. Pełno kibiców, dość wąski odcinek, walka z samym sobą o ucięcie kolejnych sekund, głośny doping w głowie i świadomość że to już niedługo. Tym razem też tak było i stąd te czasy. Ukończyłem bieg z czasem 38m:32s uzyskując 177 miejsce w kategorii open i 74 w kat. M20. Nie jest to mój rekord życiowy, choć wg niektórych tak właśnie powinno być. Jest to bowiem mój najszybszy oficjalny start w karierze i z racji tego, że trasa miała atest PZLA, ten czas powinienem uznać za życiówkę. Moje 37m:44s to "tylko" trening. Ja jednak nie jestem zawodowym sportowcem, na "tamten" trening nie wybrałem trasy z górki i mogę powiedzieć że atesty mi (jeszcze) nie w głowie. Tak więc oficjalny rekord poprawiłem, tak można powiedzieć :) Zaraz po przekroczeniu linii mety odebrałem wodę, medal (swoją drogą odbyło się to trochę sprawniej niż ostatnio) i skoczyłem do samochodu po bluzy dla mnie i dla Karoliny. Gdy wracałem na linię mety zaczęło lać, tak więc Karolina końcówkę biegu miała ekstremalną :) Przybiegła jednak szczęśliwa, mimo tego że przed startem różne myśli przychodziły jej do głowy. Nie podaję czasu, w razie czego Karola sama dopisze :) Gdy już wracaliśmy, na naszej wysokości finiszowała akurat niejaka Pani Janinka, która miała pewnie ponad 70 lat. Na ostatniej prostej dostała takiego przyspieszenia że zawstydziła pewnie wielu moich rówieśników. Tak sobie wtedy pomyślałem o tych wszystkich koleżankach i kolegach, którzy całe życie nic tylko unikali wf-u i w ogóle ruchu jak ognia a potem w wieku 40 lat będą narzekać jakby mieli lat 3 razy więcej. Pani Janinka pokazała jakie to żałosne. Jedno jest pewne - jak dojdzie do apokalipsy zombie, ich zjedzą pierwszych :)
Drugie zawody w tym sezonie uważam za udane. Spełniłem wszystkie założenia przedstartowe, kontrolowałem idealnie organizm, mądrze dostosowałem tempo do warunków zachowując profesorski spokój :) Może dla kogoś to pierdoły, ale ja zawsze przy takich startach jestem tak podjarany, że łatwo mi przedobrzyć. Tym razem jednak udało się i już nie mogę się doczekać kolejnego startu. Podobno trasa Grand Prix w Gdyni ma zostać zmieniona już od Biegu Świętojańskiego - zobaczymy jak to będzie. Tymczasem już za dwa tygodnie Bieg dookoła ZOO w Gdańsku. Nie ma opier... się :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz